Czarno na Kreatywnym
  • Strona główna
  • O nas
  • Współprace
  • Patronaty
  • Gatunki
    • Romans
    • Literatura obyczajowa
    • Thriller
    • Kryminał
    • Sensacja
  • Kreatywne grafiki
  • Napisz do nas

 



Legenda głosi, że od tak dawna nie wchodziłam na bloga, że walnęłam się przy wpisywaniu adresu w pasku url…  

Czy to prawda? Całkiem możliwe, ale wiecie, co również jest prawdą? To, że pierwszy raz od zbyt długiego czasu przedpremierowo skończyłam czytać książkę. Miałam ich na liście naprawdę wiele – jedne z większym polem czasowym, a drugie z nieco mniejszym, bo co to dla mnie? Cóż, najwidoczniej za dużo, w obliczu niedawnego egzaminu, wyjazdu do Rzymu, mnóstwa pracy i stresu z szukaniem praktyk… o i jako wisienkę na torcie, ukradziono mi ostatnio telefon.   

Mam nadzieję, że pasmo nieszczęść niedługo się skończy.   

Na pewno skończyła się książka, która premierę ma jutro – „Cheat Destiny” to kolejna powieść Darii Wieczorek, autorki „Perfect Game”, o którym pośród licznych premier Wydawnictwa NieZwykłego jakoś wcześniej nie słyszałam. Przygoda ambitnej modeleczki i jej przystojnego, czepliwego partnera w konkursowej zbrodni była moim pierwszym podejściem do twórczości tej pisarki. Czy ostatnim? Wydaje mi się, że niestety tak.   

Elena przez spóźnienie zostaje zwolniona z pracy w kawiarni. W wolniejszym czasie dorabia jako modelka i gdy dostaje ulotkę z informacją o konkursie, który dotyczy podróży po całym świecie przez rok w celu wykonania dwunastu tematycznych zdjęć, stawia wszystko na jedną kartę. Wyjątkowa, hiszpańska uroda jest wystarczającą przewagą i dzięki temu zajmuje jedno z niewielu miejsc, wraz ze swoim partnerem, fotografem Graysonem. O dziwo jednak jest to ten sam mężczyzna, któremu jakiś czas wcześniej wpadła pod auto, więc od samego początku atmosfera między partnerami jest napięta i pełna przytyków. Jak przeżyją ze sobą kolejne dwanaście miesięcy i tyle samo tematycznych sesji, gdy muszą współpracować, aby razem osiągnąć sukces?  

Dziury logiczne sugerowały, że mamy tu do czynienia z tym serem nazywanym pieszczotliwie „z oczami”, a moje oczy wywracały się zbyt wiele razy podczas czytania tego hate-love. Przytyki na poziomie podstawówki to jedynie przedsmak, a im dalej w las, tym więcej nieścisłości i sytuacji, których po prostu nie chciało mi się czytać – ale wspomnę je nieco niżej, żeby nie było, że hejtuję bez argumentacji.   

Elena była typową pick me girl, której wszystko w życiu szło nie tak – jako maluch trafiła do domu dziecka, skąd adoptowała ją para niemogąca począć wymarzonego dziecka. Początkowo więc stała się ich cudem, do czasu, aż Katherine po wielu latach jednak udało się zajść w ciążę. Wtedy nastoletnia Elena poszła w odstawkę, zostając zdana sama na siebie, dopóki rodzina nie przeżyła tragedii, z którą żadne z jej adopcyjnych rodziców nie mogło sobie poradzić.   

Potem było tylko gorzej – zamieszkała w gorszej dzielnicy Seattle, pracując w barze, a po nocach śniąc o spełnieniu się w kierunku architektonicznym. Niestety marzenia kosztują, tak samo jak edukacja, a już na początku książki Elena straciła pracę, dzięki której i tak ledwo wiązała koniec z końcem. Co się stało z jej mieszkaniem, gdy dostała się do konkursu i przez cały następny rok podróżowała po całym świecie? Czy naprawdę agencji opłacało się sponsorować wszystkim uczestnikom konkursu wyjazdy, bilety lotnicze, noclegi, wyżywienie i inne potrzeby, tylko po kilka zdjęć, które mogli równie dobrze wykonać z profesjonalistami, gwarantując pewny przychód? I czy serio to wszystko musiało ciągnąć się przez 12 miesięcy, a nie mogło zwyczajnie trwać krócej, skoro mówimy o jednym zdjęciu w miesiącu i ewentualnie kilku ekstra sesjach w studio? Tego nie wie pewnie nawet sama autorka.   

„Cheat Destiny” to opowieść z potencjałem, która mogła nas zabrać w barwną podróż po wielu pięknych miejscach na świecie, ale została potraktowana po macoszemu. Doskonale dało się dostrzec, że autorka nigdy nie była w ani jednym mieście, które opisywała jedynie na podstawie stereotypów lub słynnych zabytków, a research po prostu nie istniał, bo na przebywanie we Włoszech nie wskazywało zupełnie nic innego niż picie kawy, a Paryż charakteryzowała – oczywiście – Wieża Eiffla. Szkoda, bo naprawdę miałam nadzieję na pięciusetstronicową podróż z bohaterami, którzy według autorki nawet nie ekscytowali się jakoś szczególnie odwiedzanymi lokacjami, spędzając większość czasu w barach lub w mieszkaniu.   

Jedyna podróż, jaką wspólnie odbyliśmy, kończyla się w stolicy zażenowania oraz irytacji. A ja tej lokalizacji naprawdę nie lubię.   


         





OPIS: 
Ekscytujący romans hate-love.  
Dwudziestodwuletnia Elena Miralles już jako dziecko uciekała w świat rysunków i projektowania. Właśnie wtedy zapragnęła zostać architektem, ale zderzenie z okrutną rzeczywistością doszczętnie pochłonęło jej marzenie.  Teraz dziewczyna ledwo wiąże koniec z końcem, pracując w małej kawiarence. Czasem znajduje ogłoszenia i dorabia jako fotomodelka. Jest w stanie zrobić wszystko, aby zdobyć pieniądze na upragnione studia.  Wystarczy jeden pechowy dzień, by w jej życiu nastąpił istny rollercoaster. Elena spóźnia się do pracy, a jakby tego było mało, niemal wpada pod samochód niezwykle przystojnego mężczyzny. Niestety, gdy ten otwiera usta, okazuje się największym arogantem, jakiego nosił świat.  Los bywa jednak przewrotny. Tak się składa, że ją i nieznajomego mężczyznę na rok połączy przymusowy kontrakt. Ta w teorii wymarzona współpraca może dla obojga zmienić się w prawdziwą udrękę. 


Tytuł: Cheat Destiny
Autor: Daria Wieczorek
Ilość stron: 540
Wydawnictwo: NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 4 czerwca 2025



 


Ostatnio chyba nie do końca potrafię wymierzyć swoje możliwości – czytanie kolejnej przedpremiery i wciągnięcie jej w aucie w trzy godziny? Łatwizna. Napisanie recenzji, żeby ta przedpremiera wleciała… przed premierą? Tu się już posypało. Dlaczego? Przez to, że z „Broken Liars” zapamiętałam dwie rzeczy. To, jak bardzo mnie zirytowała i to, że od pierwszej strony doskonale wyczuwałam pochodzenie autorki.   

Osiemnastoletnia Madeline West zwykle stara się żyć spokojnie – cudowne otoczenie Włoch jest jej spełnieniem marzeń, a towarzystwo najlepszej przyjaciółki, z którą ta upija się w letni wieczór, wisienką na torcie. Wypija jednak za dużo i w efekcie nie umie odpuścić, tylko podchodzi do przypadkowej grupki wyglądających niebezpiecznie chłopaków, aby zwrócić im uwagę na wandalizm. Pozornie to wydarzenie kończy się jedynie kacem i wyrzutami sumienia, w praktyce jednak Madeline szybko poznaje znajomych swojego brata, wśród których są wandale z pamiętnego wieczora. A dokładniej to jeden z nich, który zapadł jej w pamięci. Clyde Casewell.  

Nastawiałam się na lekkie love-hate i na piękne widoki opisywane zawiłymi zdaniami – bo w końcu po coś akcja dzieje się we Włoszech. Nie dostałam zupełnie niczego z tych dwóch wymienionych, a jedynie zbyt szybki romans, nieco dreszczyku spowodowanego powrotem szantażysty głównej bohaterki i całą masę absurdów. O, oddaję jednak plusika ojcu głównej bohaterki, bo jest jedyną porządnie wykreowaną i dobrą postacią. Tyle z pozytywów, wymieńmy negatywy:  

Po pierwsze: polskie powiedzonka, które nijak nie miały prawa istnieć za granicą. Dla kontekstu wspomnę, że chodzi o dosyć słynne “nie mów słucham, bo…”.  

Po drugie: kolejne nawiązywanie do naszej kultury, czyli wmawianie czytelnikowi, że osoby mieszkające we Włoszech będą piły… wódkę. Może to lekkie czepialstwo, bo to nie szczegóły czynią całą książkę, ale jak już autorka uparła się, aby akcję powieści umieszczać we Włoszech, fajnie byłoby te Włochy poczuć. I to najlepiej nieco inaczej niż przez dwuzdaniowy opis jednego wyjścia na pizzę i makaron. 

Po trzecie: wyścigi nazywane Rzymskimi Igrzyskami, które nie zostały opisane i zwyczajnie wiały nudą.  

Rozumiem zamysł napisania romansu, naprawdę. W końcu w wielu książkach właśnie o to chodzi, ale wtedy całkowicie niepotrzebna jest nieumiejętnie poprowadzona akcja oraz otoczka, bo można było to zwyczajnie uprościć – umieścić powieść w Polsce, rozwinąć wątek byłego chłopaka głównej bohaterki. I zwyczajnie dodać wyjątkowości Clyde’owi w zupełnie inny sposób, niż nazywając go – tu wyobraźcie sobie moje parsknięcie – mistrzem Rzymskich Igrzysk.   

“Broken Liars” to książka o ludziach, którzy po prostu nie umieją się komunikować. To opowieść o zwyczajnych niedopowiedzeniach, o nieprzemyślanych półprawdach, których dałoby się uniknąć szczerą rozmową. To praca z jakimś potencjałem, który niestety w tym wypadku całkowicie poległ i nie został wykorzystany. Książka z licznymi błędami i zakończeniem, naprawdę kwestionującym to, na jakie lektury poświęcam swój czas.   


         





OPIS: „Zatracaliśmy się w kłamstwach, które bezmyślnie opuszczały nasze usta”.  
Osiemnastoletnia Madeline West cieszy się opinią dziewczyny, która nie ma problemu z wyrażeniem swojego zdania. Mimo to stara się wieść spokojne życie, nie wplątując się w kłopoty. Nieoczekiwanie pewnego wieczoru wszystko się zmienia. Kiedy dziewczyna widzi trzech młodych mężczyzn demolujących kijami bejsbolowymi zaparkowane na ulicy skutery, nie waha się ani chwili i zwraca im uwagę.  Nie ma pojęcia, że właśnie stanęła twarzą w twarz z kimś, kogo nazwisko często pojawia się na językach mieszkańców stolicy, nie zawsze w pozytywnym kontekście.  Dwudziestojednoletni Clyde Caswell – mistrz Rzymskich Igrzysk, odkrywa, że nieznajoma z poprzedniego wieczoru to siostra jego przyjaciela. Teraz chłopak za wszelką cenę stara się zwrócić jej uwagę.  Nie spodziewał się jednak, że Madeline okaże się znacznie większym wyzwaniem.  Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.



Tytuł: Broken Liars
Autor: Julia Zachmost
Ilość stron: 390
Wydawnictwo: NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 16 kwietnia 2025




 



„Ptaszynka” to debiut literacki Katarzyny Strawińskiej – tych na rynku wydawniczym ostatnio coraz więcej, w szczególności w Wydawnictwie NieZwykłym. Przyciągnęło mnie do niej standardowe pragnienie wrzucenia przedpremierowego wpisu, jednak fabuła oraz bohaterowie dołożyli chyba wszelkich starań, aby mi to udaremnić. Główną bohaterką jest dorabiająca w szpitalu Hope. Młoda studentka mieszka w nieco obskurnym mieszkaniu wraz z przyjacielem i dosłownie daje się wykorzystywać na każdym kroku. Jeżeli miałabym użyć trzech słów, aby ją opisać, na bank byłoby to określenie jej jako płatek śniegu, niezdarę oraz ofiarę losu – właśnie tych cech charakterystycznych używa autorka, zupełnie tak, jakby po wybraniu ich zepsuł jej się internetowy generator. Spadają na nią chyba wszystkie plagi egipskie, łącznie z molestowaniem seksualnym przez ordynatora. A im dalej w las? Tym mafiozo w śpiączce.    

Pomiatana dosłownie przez wszystkich Hope zgadza się pilnować Anthony’ego, który trafił po wypadku do jej szpitala. Czy brakiem logiki jest to, że takie zadanie przydzielono sprzątaczce, a nie – no nie wiem – pielęgniarce? Owszem. Niestety jednak to nie pierwszy i zapewne nie ostatni przykład skrajnej głupoty i braku przemyślenia fabuły. Śmiem twierdzić, że nieścisłości oraz idiotyzmów jest więcej, niż faktycznej logiki.     

Motyw zakochania w śpiączce to coś, co jako jedyne podkusiło mnie do sięgnięcia po „Ptaszynkę”. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie, gdy potraktowany został on po macoszemu, a Anthony słyszał dosłownie wszystko, co działo się wokół niego, od samego początku zakochując się w Hope. Jego wewnętrzne monologi, chociaż powinny wzbudzić moją sympatię, dawały mi poczucie zażenowania, tak samo jak fakt, że kobieta również zakochała się w nim… po tym, jak molestowała go podczas śpiączki. Nie będę dalej wyliczała rzeczy, które poszły tutaj nie tak, ale naprawdę było ich sporo. Poleciłabym, abyście sami się o nich przekonali, jednak nie lubię marnować czasu na złe książki i nikomu nie sugerowałabym tego samego.    

Nie polubiłam się z żadnym z bohaterów – z Hope, która pomimo niemal dwudziestu lat na karku zachowywała się jak dziesięciolatka, z Anthonym, będącym dorosłym mężczyzną jedynie z narzuconej z góry definicji. Niby jest mafiozą, wzbudzającym postrach mordercom, a jednak często zachowywał się po prostu jak bezmyślny idiota. Postacie drugoplanowe również otwierały mi nóż w kieszeni… naprawdę autorce tak okropną trudność sprawiło stworzenie chociaż jednej osoby, do której mogłabym poczuć sympatię? Najwidoczniej tak, a szkoda, bo może wtedy znalazłby się w „Ptaszynie” chociaż jeden plus. Pomysł był naprawdę dobry, wykonanie? Totalnie nie wyszło.   

Potencjał na dobrą historię gdzieś tam był, ale co z tego, skoro autorka nie umiała jej tak naprawdę stworzyć?   



 

OPIS: Hope Clinton to dwudziestoletnia studentka pierwszego roku literatury amerykańskiej. Dziewczyna robi wszystko, aby utrzymać mieszkanie, które dzieli z przyjacielem, a do tego spłaca kredyt studencki. Żeby zarobić na rachunki i móc studiować, Hope pracuje jako sprzątaczka w prywatnym szpitalu. Praca nie jest łatwa, bo na każdym kroku dziewczyna musi oglądać się za siebie w obawie przed molestującym ją szefem.  Pewnego dnia życie Hope się zmienia, i to na jeszcze gorsze. W szpitalu wpada na bardzo niebezpiecznego człowieka, który zmusza ją groźbą śmierci, aby opiekowała się jego bratem Anthonym Daviesem. Mężczyzna na skutek postrzału leży w śpiączce na jednym z oddziałów.  Dziewczyna nie ma wyboru. Decyduje się zająć jednym z pacjentów. Jest przekonana, że Anthony jej nie słyszy, więc oprócz czytania książek zaczyna mu się zwierzać ze swoich trosk. Hope nie ma pojęcia, że nieznajomy, któremu zdradza swoje troski, to groźny przestępca… …a on niebawem może się obudzić i jej zapragnąć.








Tytuł: Ptaszynka
Autor: Katarzyna Strawińska
Ilość stron: 332
Wydawnictwo: Wydawnictwo NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 06 grudnia 2023

 


Nie jest żadnym zaskoczeniem to, że czasami na czytanie niektórych książek po prostu brakuje odrobiny czasu. Czy to w natłoku zobowiązań, wyjazdów, czy zwyczajnej pracy, niektóre pozycje wyprzedzają na naszych listach inne, zagarniając całą uwagę w nieco zabieganym życiu. U mnie nie było inaczej, bo do „Colliding Lies” miałam już jedno podejście, jeszcze przed premierą książki po tym, jak wpadła na Legimi. Niestety jednak początek jakoś mnie nie kupił, a ja odłożyłam ją na stosik hańby. Trwało to do czasu, gdy nie zdecydowałyśmy z Emmą o zrobieniu listy tbr na sierpień – na samym jej szczycie wylądowała właśnie najnowsza premiera Martyny Keller.   

I szczerze? Mogłam ją olać, a nic bym nie straciła.    

Marigold ma ciężkie życie – w dzieciństwie mieszkała w domu dziecka, gdzie zakochała się w nieodpowiednim, o wiele starszym od siebie, mężczyźnie. Ten zamiast księcia na białym koniu, okazał się tyranem wykorzystującym naiwne dziecko. Gdy więc dziewczyna wkracza w kolejny etap dorosłości, musi mieć oczy dookoła głowy. W szczególności, że wprowadza się na Nowojorski Bronks, a już pierwszej nocy zaczepiają ją typy spod ciemnej gwiazdy. Jednym z takich typów jest Willard – mężczyzna grożący jej na każdym kroku, taki, którego każda normalna dziewczyna z marszu omijałaby szerokim łukiem. Marigold jest jednak inna i szczerze? Jest po prostu głupia – inaczej nie mogę jej nazwać po tym, co robiła.     

Nie chcę za dużo spoilerować, ale jednak pisząc niepochlebną opinię muszę mieć dobrą argumentacje, bo wiadomo, że łatwo pomylić konstruktywną krytykę z hejtem. Powiem więc tyle, że wyżej wymieniona dwójka spotyka się za często, a Willard jest wobec Marigold tak okrutnie agresywny, że naprawdę nie rozumiem jakim cudem autorka spróbowała obrócić to wszystko w cokolwiek pozytywnego. Psychopatyczne zachowanie mężczyzny było wielką, niemożliwą do przeoczenia czerwoną flagą i szczerze mówiąc nie miałam do niego ani odrobiny sympatii nawet po poznaniu jego przeszłości oraz okrutności, przez które przeszedł. Nasza trauma nie definiuje tego, jakimi ludźmi jesteśmy i chociaż pewien motyw nie był do przeskoczenia, tak nie musiało to wpływać na zachowanie Willarda oraz jego problemy z agresją.     

Marigold ma typowy syndrom ofiary, jednak po prostu nie rozumiem co nagle przeskoczyło jej w głowie, że zamiast drżeć ze strachu, ona czuła podekscytowanie na myśl o kolejnym spotkaniu z nim. Może lgnęła do tego, co od lat znała i odbierała jako oznakę zainteresowania i miłości? Nie wiem, jednak na pewno nie jest to zdrowe. Nie wierzę więc w to, że ta dwójka może kiedyś zaznać wspólnego szczęścia. I jakoś nie czekam w zniecierpliwieniu na drugi tom, aby dowiedzieć się, jaki los dalej czeka na głównych bohaterów. Toksyczni ludzie powinni znajdować się jak najdalej naszych żyć – dla Marigold o wiele lepiej będzie, jeżeli to samo stanie się z Willardem.     

„Colliding Lies” napisana była prostym, dość lekkim stylem, pomimo okropności w niej zawartych. Tylko dzięki temu dotarłam do końca, bo gdyby autorka zawarła więcej barwnie opisanych okrucieństw, pewnie odłożyłabym tę pozycję, od razu dodając do listy książek, których nie będzie mi dane nigdy skończyć. Stało się jednak inaczej – i naprawdę odradzam sięgnięcie po nią. No chyba, że macie spory pokład wytrzymałości, którą lubicie testować.   



 

OPIS: Marigold Harding, przyjeżdżając do Nowego Jorku, miała jeden cel – zacząć wszystko od nowa.  Była przekonana, że studencka codzienność ułatwi jej zapomnienie o trudnej przeszłości. Pragnęła również zmienić otoczenie, choć to, w którym się znalazła, wcale nie było bezpieczne.  W końcu nowojorski Bronx jest uważany za mroczne miejsce i najlepiej się do niego nie zapuszczać, zwłaszcza po zmroku. Dziewczyna szybko przekonuje się, że te opinie nie są wyssane z palca.  Już pierwszej nocy na Bronksie poznaje Willarda Covingtona – ucieleśnienie wszystkiego, czego w tym miejscu należy się bać. Chłopak ma tatuaże, handluje narkotykami i jest wyjątkowo nieprzyjemny… szczególnie dla niej. Wydaje się, że absolutnie nic nie zdoła ich połączyć. Ale czy na pewno?








Tytuł: Colliding Lies
Autor: Martyna Keller
Ilość stron: 415
Wydawnictwo: Wydawnictwo NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 28 czerwca 2023


Napisałabym, że zima zaskoczyła kierowców, ale tak naprawdę najbardziej zaskoczyła ona mnie. Nowy tydzień za nic nie powinien zostać rozpoczęty takim mrozem, do którego jakoś nigdy nie potrafiłam przywyknąć. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – a w każdym razie tak brzmi popularne dość przysłowie. I tak, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że istnieją dwie wersje, ale ta pasuje idealnie do książki, o której wyleję dziś swoje gorzkie, recenzenckie żale.  

Jeżeli chcielibyście rozgrzać się wypełnioną ciarkami żenady książką dla czytelników 18+, powieść T. L. Swan jest idealnym materiałem. Już od samego początku żałowałam podjęcia decyzji o lekturze, ale – jak doskonale wiedzą wszyscy – przedpremierowe recenzje to moje ulubione recenzje. Skoro „Pan Masters” wylądował już na mojej półce na Legimi, musiałam przebrnąć przez każdą stronę żenady aż do końca. A, uwierzcie, było ich naprawdę sporo.  

Brielle rozpoczyna swoją przygodę jako Au Pair, dostając się do domu Juliany Masters – wdowy po mężu, wychowującej dwójkę dzieci. I wszystko byłoby z tym w porządku, gdyby nie fakt, że Juliana to tak naprawdę Julian. Mężczyzna. Naprawdę nie chcę rozwodzić się nad tym, jak głupie było zinterpretowanie imienia czysto męskiego jako damskie. Tylko oprócz czystej głupoty stanowiło to również błąd logiczny, bo wątpię, aby chociaż nie kontaktował się on mailowo z Bree przez cały okres match’owania profilu przyszłej niani oraz jej nowej rodziny. W zasadzie przeprowadziłam research, aby zobaczyć, jak to wygląda i w ciągu zaledwie pięciu minut odnalazłam proces rekrutacji Au Pair. No i nie, nie wygląda on ani w jednym stopniu tak, jak pobieżnie opisane zostało to w „Panu Mastersie”. To tak w ogromnym skrócie.  

Akcja kręci się wokół tego, że Bree zamieszkuje w ogromnej posiadłości i dopiero tutaj poznaje dwójkę dzieci tytułowego Pana Mastersa – Willow oraz Samuela, którymi ma się codziennie zajmować. Nastoletnia córka mężczyzny szybko daje jej popalić, jednak ostatecznie odnajdują nić porozumienia. Problem stanowi jednak malutki mankament, na którego temat Brielle nakłamała w swoim zgłoszeniu. Kobieta nie ma bowiem żadnego doświadczenia z dziećmi, ba: w ogóle za nimi nie przepada, co doskonale widać już na pierwszych stronach.  

Nie muszę chyba mówić więcej, bo już do tej chwili widać wyraźnie, że „Pan Masters” to powieść pełna nieścisłości i nieporozumień. Prawda o kłamstwie Brielle nigdy nie wychodzi na jaw, zamiast tego pierwsze skrzypce szybko przejmuje romans z jej szefem. I skłamałabym twierdząc, że chociaż tutaj możemy odprężyć się podczas lektury, nie myśląc o potknięciach czy zachowaniu bohaterów godnym dziesięciolatków. Brielle jest naprawdę młoda i jak na fakt, że wyjechała tak daleko od domu, aby być Au Pair, jest również strasznie kapryśna oraz roszczeniowa.   

Istotnym wątkiem jest różnica wieku, której niestety nie widać aż tak wyraźnie. Jedyne, co świadczy o tym, że Julian jest starszy to jego praca oraz zachowanie na sali sądowej… i nic poza tym. To trochę tak, jakby po wyjściu z sądu całkowicie zmieniono jego osobowość. Gdy jest w domu czy chociażby, gdy myśli o niani swoich dzieci mam wrażenie, że jest przynajmniej w tym samym wieku co ona. Nawet jego hormony o tym świadczą, a aktywności seksualne już od początku sprawiły, że w pewnej chwili poważnie zastanowiłam się, czy naprawdę chcę kontynuować taką książkę. Bezczelne idealizowanie głównej bohaterki przez autorkę, okropnie nierealistyczne oraz nieprzemyślane sceny seksu, stereotypowe przedstawienie pomocy domowej… mogłabym wymieniać i wymieniać, ale do tej pory chyba wystarczająco podkreśliłam moje stanowisko dotyczące tej książki. Była ona po prostu nieporozumieniem, romansem zrobionym po to, aby wycisnąć coś jeszcze ze znanego schematu bogatego, samotnego ojca oraz niani.  

I szczerze? Szkoda, że wydana została właśnie powieść T. L. Swan. Owszem, powoli zaczynałam kupować wątek żałoby czy śmierci żony Juliana, ale szybko zamiecione zostało to pod dywan, byleby wcisnąć więcej scen seksu. Niestety więc muszę przyznać, że na rynku wydawniczym jest miejsce na o wiele lepsze i pełne prawdziwej logiki książki niż to, co znalazło się w „Panu Mastersie”. Sięgnijcie po nią sami, aby się przekonać, czy to coś dla was. Jeżeli jednak chociaż w drobnym stopniu uczuleni jesteście na ignorowanie zdania drugiej połówki czy na toksyczne zachowania, radzę wam omijać tę książkę szerokim łukiem.            



 


OPIS: Julian Masters jest wpływowym i zamożnym mężczyzną, który szuka niani do opieki nad swoimi dziećmi. Brielle Johnston jest… kłamczuchą, która, aby otrzymać pracę, napisała w CV, że jest doświadczoną opiekunką. Tylko że myślała, że zostanie zatrudniona u pani, a nie u bardzo seksownego i dużo starszego od niej pana. Kłamstwo Brielle szybko wychodzi na jaw, kiedy dziewczyna musi zmierzyć się z powierzonymi jej obowiązkami związanymi z opieką nad niesfornymi dziećmi. Jakby tego było mało, każdy kolejny dzień w pracy to katastrofa. Brielle przyłapuje szefa na robieniu czegoś bardzo prywatnego. Drugiego dnia on widzi ją w jego łazience w bardzo skąpej piżamie. Następne dni nie są dużo lepsze. Jednak najgorsze jest to, że każde spojrzenie pana Mastersa budzi w Brielle uczucie, którego zdecydowanie nie powinna żywić do pracodawcy: czystą żądzę.
  







Tytuł: Pan Masters
Autor: T.L. Swan
Ilość stron: 523
Wydawnictwo: Wydawnictwo NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 24 listopada 2022



Czytelnicze terminy czerwca gonią mnie jak szalone, pierwszy od Świąt Bożonarodzeniowych wyjazd do Polski w rodzinne strony nadchodzi szybciej niż byłabym na to gotowa, tak samo jak przymus napisania i skończenia pracy na koniec studiów, ale hej – nową książkę zawsze można gdzieś wcisnąć, prawda? Magdalena Szponar pokusiła mnie do dania sobie drugiej szansy naprawdę ładną okładką, która przypomina tę do pierwszego tomu dylogii „Biuro”, chociaż w jakiś sposób jest o wiele ładniejsza i bardziej urokliwa. Poza tym miałam nadzieję na to, że skoro po „Wbrew regułom” pożegnaliśmy się z częścią bohaterów, może faktycznie przygody tych nowych na pierwszym planie fajniej będzie czytać.     

W tym tomie główną bohaterką jest Ewa Sokołowska. Kobieta aplikuje o posadę asystentki braci Ostrowskich, których znamy z pierwszego tomu. Jej szefem może w tym wypadku zostać Przemek, czyli mężczyzna z jej przeszłości i jej były przyjaciel z domu dziecka. Czasem tak jednak bywa, że drogi niektórych ludzi się rozchodzą i to spotkało tę dwójkę. Zmiana w wyglądzie i charakterze utrudnia rozpoznanie kobiety, chociaż jej serce na widok Ostrowskiego nadal bije nieco szybszym rytmem. Czy w ich wypadku zachowanie profesjonalnej relacji będzie w ogóle wykonalne? A może Ewa pokona barierę moralności, flirtując z szefem, który według jej podejrzeń nie jest singlem?    

Moje drugie spotkanie z twórczością Magdaleny Szponar zaliczyć muszę do kompletnie nieudanych. Bohaterowie są jeszcze gorsi niż w pierwszym tomie, zachowują się dosłownie jak dzieci, które ze wszystkiego szukają tematu do podtekstów albo przytyków. Jeżeli ta relacja miała w jakiś sposób podkreślać fakt, że Przemek i Ewa znali się w dzieciństwie to coś tu mocno nie wyszło. Jedynym wiarygodnym wspomnieniem tego była ich ostateczne konfrontacja, gdy ona wreszcie wyznała mu prawdę.     

W tej książce działo się w sumie niewiele: kilka scen z biura, trochę nadinterpretacji, słabo opisany romans i za dużo nawiązań do „Pięćdziesięciu Twarzy Greya”. Były one tak chamsko wciśnięte, że bohaterka żartowała, porównując Przemka do Christiana. I chociaż z całej siły próbowałam znaleźć chociaż jedną pozytywną rzecz… po prostu nie potrafiłam. Może to przez to, że narratorami byli właśnie Ewa i Przemek? Ich perspektywa mnie żenowała, tak samo jak wewnętrzna komentatorka kobiety, do złudzenia przypominającą „Boginię” Any Steele.     

Niektóre powieści są specyficzne, a to znaczy mniej więcej tyle, że nie spodobają się każdemu, trafiając tak naprawdę w gust dość wąskiej grupy czytelników. Nikogo nie powinno dziwić więc to, że ja po prostu nie jestem jej członkiem. Zgrzytałam zębami, czytając kolejne kalki z angielskiego i przeklinałam żenującą „chorą i porąbaną drugą „Ewę”.     

Po moim widocznym niezadowoleniu pierwszym tomem wielu pewnie spytałoby, czemu w ogóle podejmowałam się lektury kontynuacji „Wbrew regułom”. Liczyłam, że faktycznie autorka wyciągnie coś z licznych opinii na temat pierwszej książki, które niekoniecznie były pełne pozytywnych słów. Teraz jednak zamknął się za mną pewien rozdział. Ja i moje nieistniejące „chore i porąbane drugie ja” na pewno będziemy unikać kolejnych powieści Magdaleny Szponar.    


 





OPIS
: Sprytna i przebojowa Ewa Sokołowska stara się o posadę asystentki braci Ostrowskich. Przyszłym szefem kobiety może zostać Przemek Ostrowski, jej przyjaciel z dzieciństwa. Dawniej byli ze sobą bardzo blisko, ale ich drogi się rozeszły.  Już podczas rozmowy rekrutacyjnej Ewa orientuje się, że Przemek jej nie poznaje. Minęło wiele lat i dziewczyna zdecydowanie nie wygląda tak jak kiedyś, w dodatku ma inne nazwisko. Ona jednak go nie zapomniała. Dawny przyjaciel odniósł życiowy sukces i wychodzi na to, że… jest zajęty.  Kobieta stara się, aby ich relacja była czysto profesjonalna, co okazuje się trudne, bo na widok Przemka jej serce bije jak szalone. Czy on w końcu ją rozpozna? Czy Ewa zdecyduje się na flirt z szefem, który ewidentnie kogoś ma?

Tytuł: Wbrew pozorom
Autor: Magdalena Szponar
Ilość stron: 295
Wydawnictwo: Wydawnictwo NieZwykłe
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 15 czerwca 2022

Starsze posty Strona główna

 

Na skróty

     
     
     
     
 

Kreatywne oceny

01/10 02/10 03/10 04/10 05/10 06/10 07/10 08/10 09/10 10/10 Patronat Medialny

POPULAR POSTS

  • Kolejne 365 dni – Blanka Lipińska
  • Depresja, czyli gdy każdy oddech boli – Monika Kotlarek
  • Narzeczona na chwilę – Monika Serafin
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Zaobserwuj nas na Facebooku!

Czarno na kreatywnym

Zostań z nami

Odwiedziny

Archiwum bloga

W skrócie

Jesteśmy czarno na kreatywnym — pikselowym atramentem niekonwencjonalnie wypowiadamy się na interesujące nas tematy, wykorzystując w ten sposób chwilę wolnego czasu w szalonym zagranicznym życiu.

Popularne posty

  • [PRZEDPREMIEROWO] “DRWAL. MIŁOŚĆ, KTÓRA NARODZIŁA SIĘ Z NATURY" – K. N. Haner
  • [PRZEPDREMIEROWA RECENZJA PATRONACKA] Awangarda – K. N. Haner
  • DZIECI Z BULLERBYN – Astrid Lindgren

Nasze najnowsze patronaty

Nasze najnowsze patronaty

Copyright © Czarno na Kreatywnym. Designed & Developed by OddThemes