Książki Julii Brylewskiej bardzo często wzbudzają we mnie podziw: czy to dla sposobu, w jaki dzięki słowom autorka pokazuje zarówno piękno świata, jak i jego wady, czy dla bohaterów, stworzonych tak, że niemal w każdym z nich czytelnik odnajduje chociażby cząstkę siebie.
“Dream a Little Dream of Me” to opowieść o świeżo upieczonej studentce prawa Florze Sharman, która musi podjąć jedną z najważniejszych decyzji swojego życia: zostać w ciepłym, pełnym komfortu domu w Filadelfii czy walczyć o swoje marzenia, wyjeżdżając do Nowego Jorku. Wbrew obawom jednak, to nie sam wyjazd jest dla niej największym wyzwaniem, a dopiero początkiem serii zdarzeń, które wielokrotnie każą jej zastanowić się, czy w ogóle podjęła dobrą decyzję. Rzeczywistość bowiem nie jest taka kolorowa, o czym dziewczyna przekonuje się niemal od razu: ulewa zmusza ją do skrycia się w jednym z zapomnianych nowojorskich barów. Tam jej serce podbijają dźwięki wypływające ze starego pianina, będące muzyką graną przez pewnego młodego człowieka. Nieco naiwna dziewczyna szybko przekonuje się, że ludzie ze strachu, są w stanie zrobić naprawdę wiele złych rzeczy. Tak samo zachowuje się Hayden, wypierając się w świetle dnia faktu, że to jego talent wpuścił odrobinę magii do serca przerażonej Flory. Ktoś o jego statusie i nazwisku, nigdy nie byłby w stanie grać na pianinie w Sleepy Hallow, a w każdym razie właśnie tak każdy ma myśleć.
Styczniowa premiera Julii Brylewskiej jest historią o strachu, odnajdywaniu siebie i swojego miejsca na ziemi. O wkroczeniu w dorosłość oraz pierwszych krokach, stawianych niepewnie na naprawdę cienkim lodzie dorosłości. To książka wypełniona nadzieją, obawą i niemal ciągłą walkę: o swoje miejsce w wielkim świecie, o marzenia, o aprobatę tych, których kochamy. Wybudziła ona we mnie coś, czego od naprawdę dawna do siebie nie dopuszczałam: wspomnienia przeszłości, tak odległe, a jednak w jakiś sposób nadal dość trudne do przełknięcia. I tę cichą nadzieję, której pozornie już nie powinno we mnie być.
Mogłabym rozpisywać się tutaj na naprawdę wiele znaków, opowiadając o bohaterach, ich charakterach i zachowaniu. W obliczu tak dużej głębi jednak, całkowicie nie ma to znaczenia. To, co według mnie najważniejsze… największe przesłanie „Dream a Little Dream of Me”, płynie z ich marzeń: z celu Flory o byciu prawnikiem, z pozornie naiwnym pragnieniu Haydena o pójściu do szkoły muzycznej.
Podobno marzenia same się nie spełnią, jeżeli nie weźmiemy się wreszcie do pracy i tak po prostu w nie nie uwierzymy. Może jest tutaj sporo prawdy, bo wszystko tak naprawdę zależy od nas samych, jednak szalenie istotne jest wsparcie od innych ludzi: rodziny, przyjaciół, lub przypadkowo poznanych nieznajomych, które widzą w nas nieco więcej, niż my sami jesteśmy w stanie dostrzec.
Nowość Julii Brylewskiej naprawdę różni się klimatem od jej dotychczasowych książek, jednak nie oznacza to wcale niczego złego. Wręcz przeciwnie: jest czymś zupełnie innym, karmiącym czytelnika nie tylko brutalnością czy gorącym romansem. I jest czymś, co, pomimo obaw, naprawdę przyjemnie mi się czytało i co wzbudziło we mnie wiele potrzebnych refleksji.