Legenda głosi, że od tak dawna nie wchodziłam na bloga, że walnęłam się przy wpisywaniu adresu w pasku url…
Czy to prawda? Całkiem możliwe, ale wiecie, co również jest prawdą? To, że pierwszy raz od zbyt długiego czasu przedpremierowo skończyłam czytać książkę. Miałam ich na liście naprawdę wiele – jedne z większym polem czasowym, a drugie z nieco mniejszym, bo co to dla mnie? Cóż, najwidoczniej za dużo, w obliczu niedawnego egzaminu, wyjazdu do Rzymu, mnóstwa pracy i stresu z szukaniem praktyk… o i jako wisienkę na torcie, ukradziono mi ostatnio telefon.
Mam nadzieję, że pasmo nieszczęść niedługo się skończy.
Na pewno skończyła się książka, która premierę ma jutro – „Cheat Destiny” to kolejna powieść Darii Wieczorek, autorki „Perfect Game”, o którym pośród licznych premier Wydawnictwa NieZwykłego jakoś wcześniej nie słyszałam. Przygoda ambitnej modeleczki i jej przystojnego, czepliwego partnera w konkursowej zbrodni była moim pierwszym podejściem do twórczości tej pisarki. Czy ostatnim? Wydaje mi się, że niestety tak.
Elena przez spóźnienie zostaje zwolniona z pracy w kawiarni. W wolniejszym czasie dorabia jako modelka i gdy dostaje ulotkę z informacją o konkursie, który dotyczy podróży po całym świecie przez rok w celu wykonania dwunastu tematycznych zdjęć, stawia wszystko na jedną kartę. Wyjątkowa, hiszpańska uroda jest wystarczającą przewagą i dzięki temu zajmuje jedno z niewielu miejsc, wraz ze swoim partnerem, fotografem Graysonem. O dziwo jednak jest to ten sam mężczyzna, któremu jakiś czas wcześniej wpadła pod auto, więc od samego początku atmosfera między partnerami jest napięta i pełna przytyków. Jak przeżyją ze sobą kolejne dwanaście miesięcy i tyle samo tematycznych sesji, gdy muszą współpracować, aby razem osiągnąć sukces?
Dziury logiczne sugerowały, że mamy tu do czynienia z tym serem nazywanym pieszczotliwie „z oczami”, a moje oczy wywracały się zbyt wiele razy podczas czytania tego hate-love. Przytyki na poziomie podstawówki to jedynie przedsmak, a im dalej w las, tym więcej nieścisłości i sytuacji, których po prostu nie chciało mi się czytać – ale wspomnę je nieco niżej, żeby nie było, że hejtuję bez argumentacji.
Elena była typową pick me girl, której wszystko w życiu szło nie tak – jako maluch trafiła do domu dziecka, skąd adoptowała ją para niemogąca począć wymarzonego dziecka. Początkowo więc stała się ich cudem, do czasu, aż Katherine po wielu latach jednak udało się zajść w ciążę. Wtedy nastoletnia Elena poszła w odstawkę, zostając zdana sama na siebie, dopóki rodzina nie przeżyła tragedii, z którą żadne z jej adopcyjnych rodziców nie mogło sobie poradzić.
Potem było tylko gorzej – zamieszkała w gorszej dzielnicy Seattle, pracując w barze, a po nocach śniąc o spełnieniu się w kierunku architektonicznym. Niestety marzenia kosztują, tak samo jak edukacja, a już na początku książki Elena straciła pracę, dzięki której i tak ledwo wiązała koniec z końcem. Co się stało z jej mieszkaniem, gdy dostała się do konkursu i przez cały następny rok podróżowała po całym świecie? Czy naprawdę agencji opłacało się sponsorować wszystkim uczestnikom konkursu wyjazdy, bilety lotnicze, noclegi, wyżywienie i inne potrzeby, tylko po kilka zdjęć, które mogli równie dobrze wykonać z profesjonalistami, gwarantując pewny przychód? I czy serio to wszystko musiało ciągnąć się przez 12 miesięcy, a nie mogło zwyczajnie trwać krócej, skoro mówimy o jednym zdjęciu w miesiącu i ewentualnie kilku ekstra sesjach w studio? Tego nie wie pewnie nawet sama autorka.
„Cheat Destiny” to opowieść z potencjałem, która mogła nas zabrać w barwną podróż po wielu pięknych miejscach na świecie, ale została potraktowana po macoszemu. Doskonale dało się dostrzec, że autorka nigdy nie była w ani jednym mieście, które opisywała jedynie na podstawie stereotypów lub słynnych zabytków, a research po prostu nie istniał, bo na przebywanie we Włoszech nie wskazywało zupełnie nic innego niż picie kawy, a Paryż charakteryzowała – oczywiście – Wieża Eiffla. Szkoda, bo naprawdę miałam nadzieję na pięciusetstronicową podróż z bohaterami, którzy według autorki nawet nie ekscytowali się jakoś szczególnie odwiedzanymi lokacjami, spędzając większość czasu w barach lub w mieszkaniu.
Jedyna podróż, jaką wspólnie odbyliśmy, kończyla się w stolicy zażenowania oraz irytacji. A ja tej lokalizacji naprawdę nie lubię.