Naprawdę dawno nie pisałam przedpremierowych recenzji, o totalnym wciągnięciu się w książkę nie wspominając. Dwutygodniowe wakacje stały u mnie pod znakiem niemal ciągłego stresu, a głosik gdzieś na końcu głowy sprawnie dokładał wyrzuty sumienia, bo blogowe życie i recenzenckie zobowiązania zamiast priorytetem i przyjemnością, stały się ciężarem. Znalazłam jednak ostatnio chwilę, żeby poczytać: dość szybko wciągnęłam wspominanego na Instastories „Personal Bodyguarda”, ale – jak doskonale wiadomo – to jednak przedpremierowe recenzje całkowicie pochłaniają moje zainteresowanie. Dzisiaj, dokładnie dzień po tym, gdy „Shallow River” wpadło na Legimi, zapraszam Was więc na moją opinię, świeżutko po lekturze.
Ta książka początkowo wydawała się nie do przebrnięcia: była brudna, bolesna i momentami obrzydliwa. Brutalne opisy gwałtów, manipulacji i krzywdy na dziewczynie, która od małego głęboko tkwiła w najgorszym piekle, dało mi okropny niepokój. Jedyny powód, dla którego faktycznie czytałam dalej stanowiła nadzieja, bo głęboko liczyłam na to, że River wreszcie znajdzie się w miejscu, na które naprawdę zasłużyła. Że trafi na kogoś, kto naprawdę i szczerze ją pokocha.
Dbał o mnie, wyznawał mi miłość na najsłodsze możliwe sposoby i ciągle zaskakiwał sentymentalnymi prezentami. Nie miałam pojęcia, kiedy konkretnie te wszystkie cudowne momenty zaczęły się mieszać z o wiele mroczniejszymi. Teraz po staraniu się nie było śladu.
Ta książka przeciągnęła mnie po asfalcie tak mocno, jak porządny trening lub spacer podczas wakacji, gdy na zobaczenie wielu pięknych miejsc jest naprawdę ograniczony czas. Fizycznie bolało mnie ciało, bo mięśnie spinały się podczas lektury brutalnych scen, których było naprawdę wiele. W jakiś sposób byłam przygotowana na dark, jednak cały koszmar opisywany z perspektywy głównej bohaterki był momentami ponad moje siły. Czułam się trochę jak podczas oglądania serialu, gdzie kolejny odcinek kończony był źle podjętą decyzją – wszystko we mnie krzyczało, chcąc ostrzec naiwną bohaterkę, ale w rzeczywistości i tak mogłam się tylko powkurzać, a potem czytać dalej, licząc na przełom w dalszych rozdziałach.
Opowieść o ofierze w przemocowym związku nie została napisana ot tak, byleby była podkładka pod romans z „tym dobrym” mężczyzną. Jest to swoiste ostrzeżenie, może nawet list, w którym autorka pokazuje zrozumienie dla kobiet znajdujących się w tak okropnej sytuacji. River naprawdę ciężko było dojrzeć światło zza chmur, które od maleńkości przysłaniały niebo jej życia. Równie wielką trudność sprawiało jej zrozumienie, że nie zawiniła niczym, mając tak złe życie. Obrywało jej się za innych – najpierw matkę, która sprzedawała ją za pieniądze. Później, za ukochanego, który zamknął ją w więzieniu, imitującym największy luksus. Bo przecież trafiła w lepsze miejsce, niż to, w którym się wychowywała. Bo przecież Ryan robił to wszystko z miłości…
Ona z miłości do samej siebie wreszcie zawalczyła o wolność. Dylematem moralnym dla czytelnika były jej wybory oraz zachowania, które bywały naprawdę niepoprawne, a jednak z jej perspektywy wydawały się całkowicie usprawiedliwione.
Bohaterowie, oprócz przemocowego partnera River oraz osób z jej przeszłości, w jakiś sposób całkowicie skradli moje serce. Pełne było ono współczucia dla wciąż młodej studentki, która walczyła o przetrwanie. Dla byłej dziewczyny Ryana, której całe szczęście udało się ujść z życiem ze związku z nim. Dla jego brata, który dźwigał ciężar odpowiedzialności za każdą jego partnerkę. Dla matki mężczyzny, bo po latach iluzji kurtyna opadła, ukazując bolesną, naprawdę trudną prawdę.
Po tym wszystkim, każdy z bohaterów potrzebuje porządnych sesji z terapeutą. A Wy, kochani czytelnicy, potrzebujecie ostrzeżenia. Nie, nie czytałam „Haunting Adeline” ani „Hunting Adeline”, które podobno są naprawdę mocne (przez niektórych uważane za mocniejsze niż „Shallow River”). Wiem jednak, co czeka na kartach najnowszej powieści H. D. Carlton. I mam szczerą nadzieję, że jeżeli spróbujecie to odkryć, będziecie na to naprawdę dobrze przygotowani psychicznie.