Choćby świat miał za to spłonąć: Strażnik – M. Slavik
Styczeń w Nowym Roku pełen jest deszczowej pogody, chłodu oraz czasu, który mija tak szybko, że to przerażające. Nowości książkowe gonią kolejne premiery i szczerze mówiąc ilość kolejnych pozycji chociażby na Legimi jest momentami naprawdę przytłaczająca. Są jednak premiery, które bezapelacyjnie mam na swojej liście „do przeczytania”. Jedną z nich jest drugi tom „Choćbym miała za to spłonąć”, Moniki Slavik. Książka, której proces powstawania śledziłam z zapartym tchem, czekając tylko na ostatnią kropkę autorki, a potem informacje o wydaniu oraz jego szczegółach. Mowa oczywiście o „Choćby świat miał za to spłonąć”.
W tym tomie dostajemy swego rodzaju dopełnienie finału, który niejednego wbił w fotel. Jak sama autorka przyznała na swoim Instagramie, to część wypełniona okresem od finału do kolejnego ogromnego zwrotu, czekającego na czytelników w drugim tomie. I muszę przyznać, że lektura nie zajęła mi długo, co powodowało całkowite wciągnięcie w gruzy świata Lav i Storma. Świata, który teraz miał całkowicie spłonąć.
Ta część jest w jakiś sposób o wiele mroczniejsza: w związek Lavender i Storma wkradły się niedopowiedzenia, strach oraz sekrety, a otoczka ochrony za wszelką cenę jest naprawdę zdradliwa. Storm pragnie uchroić ukochaną przed możliwym powrotem do najgorszego koszmaru. Ona obawia się o jego życie oraz przyszłość.
Perspektywa Storma wprowadza nas do jego najszczerszych, a jednocześnie najgorszych myśli. Pokazuje jego moralne dylematy oraz w pewien sposób desperację, przez którą w wielu sytuacjach plączą mu się nogi. Dzięki temu zabiegowi doskonale wyczuwamy jego wyrzuty sumienia, z którymi nie może sobie poradzić. Tak samo jego żałobę, odpychaną, bo zawsze są rzeczy ważniejsze niż zdrowie psychiczne, o które przecież również trzeba zadbać.
– Przepraszam – dodaję.
Iris wzrusza ramionami, jakby było jej wszystko jedno.
– Minęło już tyle lat… – szepcze w zamyśleniu.
– Ale to nie mija. To uczucie pustki.
„Choćby świat miał za to spłonąć” to taka przystawka, która zaostrza apetyt na dalsze losy znanych nam dobrze bohaterów. Nieoczekiwany trójkąt miłosny może wystawić przyjaźń pewnych postaci na ogromną próbę, a głęboko zakorzenione traumy wybudzić najgorsze instynkty. To takie ostrzeżenie, że w pewnym momencie wszystko ma prawo pójść nie tak… i to właśnie się dzieje.
Styl autorki jak zwykle mnie urzekł, chociaż muszę przyznać, że momentami brakowało mi konkretnego poruszenia pewnych wątków. To były rzeczy, na które czekałam od końca pierwszego tomu, ale głęboko liczę, że bohaterowie ostatecznie porozmawiają szczerze i otworzą się, zamiast bagatelizować uczucia oraz traumy. Miałam odrobinę wrażenie, jakby sama autorka zignorowała temat, skupiając głównie na jednym rodzaju żałoby, chociaż podświadomie liczę na poruszenie niektórych wątków na kartach drugiego tomu.
„Choćby świat miał za to spłonąć” to głównie opowieść Storma. I chociaż brakowało mi odrobinę strony Lavender, której perspektywę niemal całkowicie wypełniał pierwszy tom, zmiana narracji wprowadziła pewną nutkę niepewności. Pozostawiło to zaskakująco mało miejsca na analizę stanu Lav, na to jak się czuje i co przyniesie dla jej psychiki kolejny tom. Liczę na to, że drugi tom nie tylko rozwali nas ilością akcji, ale również uzupełnieniem pewnych niewiadomych. A Wam polecam sięgnięcie po książki z serii „Niezwiązana”, bo są jednymi z moich naprawdę ulubionych.
0 comments