Czarno na Kreatywnym
  • Strona główna
  • O nas
  • Współprace
  • Patronaty
  • Gatunki
    • Romans
    • Literatura obyczajowa
    • Thriller
    • Kryminał
    • Sensacja
  • Kreatywne grafiki
  • Napisz do nas

Już za rogiem czeka na nas ekranizacja bestsellerowej powieści Blanki Lipińskiej, a ja nie byłabym sobą, gdybym nie wykorzystała wciąż rosnącego zainteresowania tym wydarzeniem. Mamy koniec stycznia, do premiery zostało kilka tygodni i czuję, że to odpowiednia pora na to, aby ostatecznie pożegnać się z książkową serią. Bez zbędnego przedłużania zapraszam więc na recenzję „Kolejnych 365 dni”, które o dziwo nie są tak schematyczne, jak może sugerować tytuł.

Po tragicznych wydarzeniach z drugiej części, od razu wskakujemy w wir wydarzeń – Laura budzi się w szpitalu, przypięta do wielu kabli, a Massimo wpada do sali niczym rycerz, obejmując ukochaną. Szybko jednak wracamy do radości oraz normalnego życia – kobieta tylko chwilę wyleguje się w łóżku, bo magiczna śpiączka nie przyniosła żadnych konsekwencji. Tak naprawdę nie przeżywa żałoby po utracie dziecka, tylko ubolewa nad bliznami na swoim ciele. Mąż trzyma ją na dystans, momentami traktując jako coś o wiele gorszego niż dziwkę. Ona jednak bierze się w garść i na przestrzeni zaledwie kilku stron otwiera firmę, a jej ubrania sprzedają się niczym ciepłe bułeczki. Życie niczym z bajki – to właśnie próbowała pokazać nam autorka, nieco gubiąc się między czystą fikcją literacką, a silnym przesłaniem oraz udowadnianiem, że seks jest czymś zupełnie normalnym, tak samo jak ukryte fantazje. Na przestrzeni niespełna 400 stron Massimo zyskuje łatkę największego antagonisty, ciągle pijąc, ćpając na potęgę i wykorzystując swoją żonę. Niszczy relację swoją oraz Laury i jeśli mam być szczera, a będę, bo o to w recenzjach chodzi, nie dziwię się, że właśnie tak dalej potoczyła się jego historia. To było logicznie niemożliwe, aby przetrwał związek oparty na szantażu, który przypieczętowany został zbyt szybkim ślubem w chwili, gdy bohaterowie kompletnie nie umieli się dogadać. I o tyle, o ile momentami Blanka Lipińska przepuszczała w swoich książkach głupoty mniejsze lub większe, czapki z głów dla niej za to, że umiała połączyć przyczynę ze skutkiem w tym przypadku, odkręcając największy błąd, który rozpoczął serię.



– To jakiś, kurwa, żart – mamrotałam, doklejając sztuczne rzęsy i zerkając na zegarek. Przecież to ja jestem Laura Torricelli, to na mnie powinno się czekać.

Warto zauważyć jak strasznie mylący jest opis, który w ogóle nie pokrywa się z tym, co znajdujemy w książce. Najbardziej kontrowersyjne jest jednak to, że wiele czytelniczek otwarcie dzieli się swoim niezadowoleniem, bo trzecia część 365 dni zakończona została w taki, a nie inny sposób. Po Lubimy Czytać kręcą się opinie jakoby ten zepsuty owoc zniszczył „tak piękną historię”. Pominę argumenty, dla których porwanie oraz zrobienie z kobiety inkubatora wbrew jej woli nie należy do pięknych: ogólnie rzecz ujmując ja po prostu należę do mniejszości, która uważa „Kolejne 365 dni” jako coś naprawdę dobrego. I o tyle, o ile moja opinia może mijać się ze wcześniejszymi recenzjami, tak tutaj sama jestem w ogromnym szoku. Autorka doznała literackiego olśnienia, dając Laurze możliwość na zakochanie oraz normalny romans, na jaki każda kobieta zasługuje. Pomimo ran oraz krzywd, które na nią spadły, pomimo gwałtów, porwań i tortur, wreszcie otrzymała coś normalnego, a jej historia skończyła się szczęśliwie. Kto wie? Może stoi za tym zmiana wydawcy, bo faktem jest, że Edipresse walnęło totalną klapę, pewnie nawet nie skupiając się na korekcie pierwszych dwóch książek Lipińskiej. Niemniej jednak Agora zasługuje na oklaski, bo uratowało nie tylko swój honor, ale też autorkę, która spokojnie może zabierać się za pisanie kolejnych książek…
…byleby tylko omijała Pięćdziesiąt Twarzy Greya i Ojca Chrzestnego szerokim łukiem, bo to zdecydowanie nie była jej bajka.



OPIS: Ciężarna Laura zostaje postrzelona. Najlepsi lekarze walczą o życie kobiety. Jej mąż, głowa sycylijskiej mafii, musi podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu - kogo ocalić: ukochaną czy ich dziecko... Jakiego wyboru dokona Massimo? Czy życie bez Laury będzie miało dla niego jeszcze sens? Czy będzie potrafił w pojedynkę wychować ich syna? Miliony myśli kłębią mu się w głowie, ale żadna nie przynosi ukojenia. Nie wie, jak potoczą się losy jego rodziny. Czyje 365 dni będziemy śledzić w trzeciej części sagi?









Tytuł: Kolejne 365 dni
Autor: Blanka Lipińska
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Agora
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 29 maja 2019




Grudniowy wyjazd do Polski nie mógł zakończyć się inaczej niż kupieniem kilku książek. I chociaż drugi tom „Sponsora” od K. N. Haner miałam już od dawna w formacie PDF, bo złapałam ją podczas przecen, nie mogłam oprzeć się zakupowi papierowej wersji. Tak oto spędziłam jeden z pierwszych wolnych dni: na czytaniu i ostatecznym pożegnaniu się z tą serią. Jak wypadła ona w moich oczach, po dramatycznym zakończeniu jedynki?  

Kalina ulega wypadkowi. Na każdej stronie czytelnik stawia kroki wraz z nią, nadrabiając wydarzenia, które miały miejsce w odstępie tych kilku miesięcy. Dziewczyna powoli wychodzi na prostą, jednak nic nie jest dla niej łatwe, gdy kolejny raz zawala się cały jej świat. Brak wsparcia ze strony Nathana pogarsza jej samopoczucie, ale jak to w książkach bywa, bohaterowie szybko spotykają się ponownie, podejmując odpowiednią decyzję: dają sobie drugą szansę. 

Niebiosa wysłuchały moich modłów, chociaż równie dobrze mogę powiedzieć, że to jednak wszelkie egzorcyzmy i błagania przyniosły pozytywny rezultat – K. N. Haner przestała w drugim tomie używać tandetnej zagrywki powtarzania scen z różnych perspektyw. I chociaż nie umniejszyło to ilości słów, naprawdę podniosło poziom całej powieści. Pewne sceny były oczywiście naciągane, jak na przykład fakt, że zaledwie po kilku zleceniach w modelingu z pierwszej części, Kalina nagle zyskała wystarczająco pieniędzy, aby do końca życia nie martwić się utrzymaniem ze strony Nathana. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że ta kontynuacja była zwyczajnie przyjemna, a ja pomimo wszystkich dramatów i standardowych zagrywek niedopowiedzeniami, aby coś się w książce działo, do ostatniej strony dotarłam stosunkowo szybko. 

Jest tyle zła na tym świecie, że bez przebaczenia i dawania kolejnych szans wszyscy byśmy się tylko wzajemnie nienawidzili.

Pech jednak chciał, że w temacie rehabilitacji oraz terapii posiadam wiedzę, pozyskaną z autopsji. I chociaż początkowo Kasia Haner naprawdę starała się opisywać wszystko w możliwie najbardziej zbliżony do realnego sposób, po czasie przestało to mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Prawdziwy i jakikolwiek opis zabiegów, przez które podczas rekonwalescencji musiała przechodzić główna bohaterka ograniczone zostały do minimum. Nathan wrócił i to romans jego oraz skrzywdzonej kobiety znów zaczął grać pierwsze skrzypce, bo w końcu są rzeczy ważne i ważniejsze. 

Kolejnymi z rzeczy dobrych była okładka, która idealnie komponuje się z pierwszą częścią. Dodatkowo zdobniki przy każdym rozdziale cieszyły oko, ułatwiając przebrnięcie przez każdą stronę. Dwutomowa przygoda zakończyła się szybko, przez co fabuła nie ciążyła, a mijała powoli, niczym płynąca na niebiańskiej chmurce. Z przykrością muszę jednak przyznać, że jestem nieco zawiedziona, bo to kolejny raz, gdy moje wyobrażenia o następnej pracy autorki przerosły ostateczny produkt docelowy. W oczekiwaniu na kolejną publikację, która wychodzi już niebawem, na myśl przychodzą mi wnioski dotyczące tego, jak wielki potencjał marnowany jest na rzecz ilości, która w tym wypadku zdecydowanie nie wyrównuje się z jakością. Bo drugi tom „Sponsora” nie był wcale taki zły, nie pluł kontrowersją i brutalnością jak to bywa w niektórych książkach, ale jak na niemal 20 wydań, jest to wręcz grzech, aby coś, co jest cholernie dalekie debiutowi, wyglądało jak totalna amatorszczyzna. 

Dlatego tak strasznie waham się w ocenie, aby odnaleźć złoty środek pośród minusów oraz plusów. Napiszę więc to, co jest zbyt oczywiste – jednym ta seria ogromnie się spodoba, innych zawiedzie. Mnie spotkacie zawieszoną gdzieś na środku.


Image result for sponsor tom 2 okładkaOPIS: Nieszczęśliwy wypadek odebrał Kalinie zdrowie. Wyczerpująca rehabilitacja, opieka nad młodszą siostrą Sabriną, złamane serce i niedaleka przeszłość nie dają jej ani chwili wytchnienia. Gdy wydaje się, że dziewczyna powoli wychodzi na prostą, jedna zaskakująca wiadomość stawia ją przed ogromnie trudną decyzją. Czy Kalina będzie w stanie wybaczyć Nathanowi? Czy będzie potrafiła wesprzeć mężczyznę, którego kocha, a który tak bardzo ją skrzywdził? Nathan wie, że musi przegonić własne demony, by stawić czoła problemom i zmierzyć się z tym, co przyniesie los. Razem z Kaliną będą musieli walczyć o miłość, a droga nie będzie prosta. Mur, który między sobą zbudowali, zacznie się w końcu kruszyć, jednak pewne osoby zrobią wszystko, by rozdzielić Kalinę i Nathana raz na zawsze. Druga i ostatnia część historii Kaliny i Nathana. Opowieści o dwóch duszach, które nie potrafią bez siebie żyć, dwóch sercach, które wybijają wspólny rytm. Ta historia, pełna namiętności, bólu i trudnych wyborów, udowadnia, jak wielka jest siła miłości.


Tytuł: Sponsor (TOM II)
Autor: K. N. Haner
Ilość stron: 416
Wydawnictwo: EditioRed
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 13 lutego 2019








Święta, Święta i po Świętach… czy coś. U nas życie prywatne oraz obowiązki związane z definicją dorosłości kolejny raz negatywnie odbijają się na częstotliwości publikowanych recenzji. Nie martwcie się jednak: dni mijają, rzeczy do ogarnięcia w nowym mieszkaniu jest coraz mniej, a koniec egzaminów już za rogiem! Dziś wpadam więc z wyczekiwanym omówieniem „Miłości Online” napisanej przez Penelope Ward – autorki znanego już na tym blogu „Gentlemana numer dziewięć”. 

Eden Shortsleeve to 24 letnia dziewczyna działająca w Internecie pod pseudonimem Montana Lane. Rozważnie oddziela pracę od prawdziwego życia, trzymając młodszego brata oraz ludzi ze swojego otoczenia w błogiej nieświadomości na temat tego, gdzie tak naprawdę udziela się co wieczór… i w jaki sposób to robi. Pewnego razu na jej pokaz wpada kierowany znudzeniem oraz ciekawością Ryder – i już wie, że kobieta o anielskim głosie zostanie w jego umyśle na długo, a wykonywany przez nią utwór obudzi dawno uśpione emocje. Mężczyzna jest zauroczony, szybko wpadając w obsesję. Nic nie jest w stanie powstrzymać go przed odnalezieniem tajemniczej dziewczyny, która pomimo wielu prób ukrycia swojej prawdziwej tożsamości nieświadomie daje mu jedyny skrawek poszlaki, ostatecznie otwierającej drzwi do jej skomplikowanego życia. 

To, kim naprawdę jesteśmy na tym świecie, nie ma nic wspólnego z naszymi nazwiskami, naszą pracą, statusem społecznym i wszystkimi tymi etykietami, które wzajemnie sobie przypinamy. 

Pomimo tego, że do spotkania Eden i Rydera twarzą w twarz dochodzi zaskakująco szybko, a ich uczucie wygląda na nieco wyidealizowane, historia wydana nakładem Editio naprawdę wciąga i ani przez chwilę nie nudzi czytelnika. Schematyczne sytuacje takie jak rodzaje przeszkód stojących na drodze głównych bohaterów sprawiały, że potrafiłam pokręcić głową z myślą „meh zaczyna się”, jednak w ostatecznym rozrachunku całość nie wyszła wcale źle. Szczerze mówiąc „Miłość online” przywołała u mnie pewne dobre wspomnienia, bo doskonale wiedziałam, jak czuli się bohaterowie, podczas związku na odległość. W ich wypadku dystans był o wiele łatwiejszy do pokonania, a kto twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają na pewno nie znajdował się na ich miejscu. I nie wiedział, jakie życie bez ukochanej osoby jest ciężkie. 

Opieka nad młodszym bratem z wieloma trudnościami, wymóg utrzymania domu oraz samej siebie jak i brak zaufania – to tylko początek rzeczy, z którymi boryka się Eden. Matka jej oraz Olliego zmarła, a sam chłopiec powstał z turystycznego romansu spowodowanego kryzysem wieku średniego. To jednak ani na moment nie załamuje Eden, a wręcz motywuje do walki o przyszłość swoją oraz chłopca. Za dnia pracuje jako kelnerka, aby w nocy dosłownie zrzucać fartuszek… i każdą inną część ubioru. 

Mamy tu dosłownie wszystko: seks kamerki, pokazy masturbacyjne, spełniania perwersyjnych fantazji klientów oraz zazdrość, bo ciężko być spokojnym, gdy twoją nagą kobietę ogląda tysiące mężczyzn. Demony przeszłości śledzą naszych bohaterów i przy tej książce zwyczajnie nie da się nudzić. Początkowo myślałam, że będzie to kolejna pozycja, którą zapomnę tak szybko, jak schowam ebooka do odpowiedniego folderu. Cieszę się, że było zupełnie inaczej. Pozornie krótka powieść zawiera odpowiednie rozpoczęcie, dobrane rozwinięcie oraz dobitne zakończenie upewniając nas, że mamy tu do czynienia z jednotomową powieścią. Jeśli nie jesteście jeszcze przekonani to napiszę to prosto z mostu: zakupcie ebooka lub wersję papierową, bo na pewno nie pożałujecie czasu spędzonego w świecie „Miłości online” tak, jak nie żałuję tego ja!


OPIS: Któregoś wieczoru Ryder, przystojny playboy i syn producenta filmowego, przeglądał stronę z sekskamerkami. W oko wpadła mu dziewczyna ze skrzypcami. „Montana” miała piękny głos i cudownie śpiewała. Była śliczna, ujęła go świeżą, naturalną urodą, która nie potrzebowała makijażu ani skalpela. Ryder przedstawił się jako „ScreenGod” i rozpoczął rozmowę. Następnego wieczoru ponownie zagadnął dziewczynę. Wkrótce nocne odwiedziny stały się jego ucieczką od rzeczywistości, a „Montana” — obiektem fascynacji i obsesją. Inteligentna, bystra, z poczuciem humoru, pociągała Rydera jak żadna inna kobieta. „Montana” to tak naprawdę Eden. Praca przed kamerką jest dla niej sposobem na podreperowanie budżetu. Trudno jej przeoczyć „ScreenGoda”, bo zachowuje się inaczej niż pozostali obserwujący. Okazuje jej zainteresowanie i autentyczną troskę, a także rozmawia z nią z szacunkiem i uwagą. Wkrótce również dla Eden spotkania na czacie stają się najważniejszym punktem dnia, choć zdaje sobie sprawę, że taka wirtualna znajomość najpewniej długo nie potrwa. Musi zakończyć się rozstaniem. Im mniej przykrym, tym lepiej. Granica, którą Eden stawia Ryderowi, jest jasna. Każde ma pozostać w swoim świecie — tyle że chemia między nimi jest coraz silniejsza. W pewnym sensie są dla siebie anonimowi, ale dzięki temu nie boją się szczerości i otwartości. Do mężczyzny wreszcie dociera, że jeśli znajomość z Eden pozostanie jedynie w internecie, zaprzepaszczą szansę na prawdziwą miłość. Ryder postanawia zaryzykować i odnaleźć ukochaną w realnym świecie. Wystarcza mu niewielka wskazówka... Czy zaryzykujesz dla idealnej miłości — z internetu?




Tytuł: Miłość online
Autor: Penelope Ward
Ilość stron: 303
Wydawnictwo: EditioRed
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 22 października 2019



Za możliwość przeczytania oraz recenzji dziękujemy wydawnictwu:

Image result for editiored








„Gdyby ocean nosił Twoje imię” opowiada historię amerykańskiej dziewczyny, która wychowywana była w muzułmańskiej rodzinie. Pomimo współczesnych czasów i rozwiniętego kraju, hidżab nadal wzbudza wiele kontrowersji w jej otoczeniu, dając ludziom powód do wyzwisk. Nie pomaga fakt akcji dziejącej się po ataku terrorystycznym na World Trade Center, o który obwiniani są członkowie państwa islamskiego. Rodzina Shirin ucieka od nienawiści zmieniając bez przerwy miejsce zamieszkania, co skutkuje nową szkołą i nowymi znajomościami. Mimo nowego startu, sytuacja nie ulega poprawie, a ona na nowo musi stanąć twarzą w twarz z wyzwiskami i popychaniami. Promieniem słońca okazuje się Ocean – nowo poznany chłopak z którym na biologii pracuje Shirin i któremu nie przeszkadza nakrycie głowy dziewczyny czy wyznanie w jakim została wychowana. Są bowiem rzeczy, które nie układają się tak, jak powinny, bo pomimo dużego, ładnego domu oraz dobrze płatnej pracy ojca, który wraz z matką stara się zapewnić córce godne życie na dziewczynę wciąż spada deszcz nieprzyjemności ze strony rówieśników.
Nie miało znaczenia, że byłam tak samo wstrząśnięta jak wszyscy; nikt nie wierzył w mój żal. Ludzie, których nigdy wcześniej nie znałam, nagle oskarżali mnie o zabójstwo. Obcy ludzie wrzeszczeli na ulicy, w szkole, w sklepie, na stacji paliw, w restauracji, żebym wracała do domu, z powrotem do Afganistanu, ty pieprząca wielbłądy terrorystko. Chciałam im powiedzieć, że mój dom jest przecznicę dalej.
„Gdyby ocean nosił Twoje imię” to pozycja rozchwytywana i intensywnie reklamowana na social mediach, gdzie podpisywana była jako książka, której przeczytania się nie żałuje. I muszę przyznać, że to prawda, a pozytywne opinie oraz sława są całkowicie zasłużone. Pomimo sławy autorki, która wypromowana została przez słynny ,,Dotyk Julii” jakoś nie połączyłam kropek, sięgając po pozycję z otwartym umysłem i brakiem oczekiwań. Czytałam ją w oryginale, co jednak nie stanowiło trudności, ponieważ została napisana prostym językiem.


Wbrew pozorom nie jest to głupia historia miłosna stworzona jedynie dla nastolatek, ale niesie ze sobą duże przesłanie, ukazując jednocześnie z jakimi problemami borykają się osoby innego wyznania. Autorka idealnie odwzorowuje ludzkie odczucia po tragedii World Trade Center, gdy niechęć do muzułmanów sięgnęła krytycznego punktu. Tahereh Mafi pokazała jak ogromny wpływ może mieć drugi człowiek oraz jak ważne są uczucia, które jednocześnie potrafią stworzyć komfortowe miejsce na świecie pełnym przemocy i nienawiści. Jednocześnie porusza temat wrogiego nastawienia do człowieka, który właściwie nie zrobił nam niczego złego, ale czujemy do niego niechęć za rzeczy, na które nie ma wpływu. Poruszające zakończenie dało mi łzy w oczach, ale również poczucie, że spędzony nad tą książką czas był wykorzystany w naprawdę dobry sposób.



OPIS: Bycie inną nie musi oznaczać bycia gorszą. Ale świat nie jest idealny i Shirin naprawdę nie ma łatwego życia. Minęło kilkanaście miesięcy od głośnego zamachu z 11 września. To wyjątkowo burzliwy czas zwłaszcza dla szesnastoletniej muzułmanki, która nie zgadza się na to, co zgotował jej los. Shirin doskonale wie, jak okropni mogą być ludzie. Jest zmęczona agresywnymi spojrzeniami, poniżającymi komentarzami, nawet przemocą fizyczną, które spotykają ją ze względu na hidżab. Z każdym dniem bardziej zamyka się w sobie i coraz silniej oddaje muzyce i tańcowi. Wszystko jednak się zmienia, gdy na jej drodze staje Ocean James. Jest pierwszą osobą, która chce poznać prawdziwą Shirin. Ale czy dziewczyna jest gotowa, by komukolwiek zaufać? Zwłaszcza komuś z tak odmiennego świata?




Tytuł: Gdyby ocean nosił twoje imię
Autor: Tahereh Mafi
Ilość stron: 297
Wydawnictwo: We need ya
Kategoria: literatura młodzieżowa
Wydanie: 30 października 2019


Świąteczne obżarstwo oraz chwila wytchnienia w Polsce udzieliła mi się aż za bardzo. Kolejna recenzja wpada więc na bloga z opóźnieniem, a ja musiałam nieco przestawić nasz grafik, aby wyrobić się z omówieniem wybranej przeze mnie książki jeszcze przed końcem Bożego Narodzenia. Nie tylko ja jednak pojawiam się ponownie w wielkim stylu: dwa lata po wydaniu „Będzie bolało”, Adam Kay również powraca na pisarski rynek z kolejnymi zapiskami w swoim dzienniku pracownika brytyjskiej służby zdrowia. „Świąteczny dyżur” stanowi przymusową lekturę miłośników bestsellera roku 2017, który w lekko ponad godzinkę przeniesie Was w świat pełen humoru, smutku jak i… ludzkich błędów. 

"Moim rodzicom" Cóż tak naprawdę nie dedykuję tej książki moim rodzicom, ale wiem, że nie przeczytają nic poza dwiema pierwszymi stronami. TO powinno wystarczyć, żeby dopisali mnie z powrotem do testamentu"

Zastanawialiście się czasami jak można spędzić Święta w pracy? Pewnie niejednokrotnie, a dla wielu jest to jeden z najgorszych scenariuszy. Autor jak i narrator opartej na faktach książki od wielu lat odbiera wtedy porody, ratuje z opresji urocze acz nieodpowiedzialne babcie oraz udziela złotych rad kolegom po fachu. Wszystko kosztem rodziny oraz ukochanego, który już nie pyta go o wolne ani nie sugeruje udziału w wyjeździe do najbliższych. „Świąteczny dyżur” to jeden z tych cieszących, a jednocześnie raniących prezentów. Momentami bawi do łez, aby potem sprawić, że żal ściśnie gardło. Nawiązująca do „Będzie bolało” okładka kryje jednak urozmaicone pięknymi obrazkami teksty, którym na wstępie każdego rozdziału towarzyszy rymowany dwuwiersz sugerujący co odnaleźć można w poniższym tekście. Styl pisania autora wcale nie różni się od pierwszej części, a opisywane sytuacje czytało się lekko oraz przyjemnie.


Opowieści byłego już lekarza a obecnie artysty komediowego oraz pisarza ukazały na przestrzeni zaledwie 173 stron jak wiele musiał przejść, zanim odnalazł upragniony spokój i odważył się zmienić cel swojego życia. Sześć dyżurów zaspokoiło moją ciekawość, tak samo jak cała kontynuacja, bo doskonale pamiętam niedosyt oraz masę pytań pozostawionych przez debiut autora. Trudna tematyka dla osoby tak niedoświadczonej stała się jak najbardziej zrozumiała i chociaż momentami miałam pewne obawy, wszystko zostało bardzo ładnie wyjaśnione. To był jeden z naprawdę wielu plusów, ponieważ sięgając po „Będzie bolało” byłam nastawiona naprawdę sceptycznie, od razu przygotowując się na szpitalny żargon i słowa, których znaczenia nawet wolałabym nie sprawdzać w Internecie. I owszem, znalazłam tego wiele, jednak dodatkowe wyjaśnienia oraz przypisy na dole każdej strony wypełniły swoją robotę. Nie powinno was więc zaskoczyć, że gorąco ją polecam. Sięgnijcie po nieco tańszego od wersji papierowej ebooka lub odwiedźcie najbliższą Biedronkę, gdzie ostatnio „Świąteczny dyżur” stał się dostępny do nabycia. I przede wszystkim dzielcie się swoimi odczuciami na temat tej książki, bo jak zwykle chętnie dowiem się, co o niej sądzicie!

Dziękuję całemu mnóstwu osób wymienionych na kolejnych stronach. Jestem dumny, że mogę dołączyć do nielicznego grona autorów, którzy doceniają wkład wszystkich ludzi zaangażowanych w proces powstawania książki. Pewnego dnia przestanie to być dziwaczną nowinką, a stanie się standardem. Poza tym nieźle podbija to liczbę znaków. 




 OPIS: Idą święta, gęsi przybierają na wadze, jednak prawie półtora miliona lekarzy i pielęgniarek zatrudnionych w brytyjskiej publicznej służbie zdrowia będzie musiało stawić się w pracy także w Boże Narodzenie. W tej książce Adam Kay wraca do swoich dzienników i dzieli się z czytelnikami komicznymi, choć niejednokrotnie poruszającymi historiami, które rozegrały się za błękitną kotarą w okresie świąt. Świąteczny dyżur to list miłosny adresowany do wszystkich, którzy spędzają ten najpiękniejszy czas w roku na pierwszej linii frontu publicznej służby zdrowia, wyciągając zaklinowane bobasy i bombki z różnych otworów ciała pacjentek.






Tytuł: Świąteczny dyżur
Autor: Adam Kay
Ilość stron: 176
Wydawnictwo: Insignis
Kategoria: biografia, autobiografia, pamiętnik
Wydanie: 30 października 2019






„Nieodnaleziona” to pierwszy tom cyklu o Damianie Wernerze autorstwa znanego polskiego pisarza Remigiusza Mroza. Opowiada ona o poszukiwaniach narzeczonej przez głównego bohatera, która uciekła w nieznane po gwałcie. Mężczyzna obwinia się o tragiczne wydarzenia, snując plany i gdybając, zastanawiając się jednocześnie czy to wszystko miałoby miejsce, gdyby oświadczył jej się nieco wcześniej. Nie spodziewał się jednak, że najpiękniejszy dzień w życiu zamieni się w najgorsze momenty, a z pozoru sielankowe wyobrażenie przyszłości nigdy nie stanie się rzeczywistością. 

Kojarzycie tego mema z GTA, gdzie czarnoskóra postać z pistoletem mówi „oh shit, here we go again”? Taka była moja reakcja, gdy otworzyłam dokument, aby przelać do Worda wszystkie myśli na temat kontynuacji bestsellerowej książki Blanki Lipińskiej „365 dni”. W drugiej części, czyli „Ten dzień” powracamy do ostatniej sceny, tym razem opisanej z perspektywy Massima. Szczęście mężczyzny nie zna granic, a wielkie sycylijskie wesele to dopiero początek przygody, której twarzą dosłownie jest autorka, umieszczając swoje zdjęcie na okładce. Kontynuacja „połączenia Ojca Chrzestnego oraz Pięćdziesięciu Twarzy Greya” staje się jednak niczym więcej jak tylko marną podróbką tego drugiego, napisaną po polsku. Sceny pościgu, ucieczki oraz postrzelenie stanowią początek z wielu nazbyt uderzających podobieństw. I, okej, autorka posunęła się o krok dalej, dodając postać, której istnienia nikt nie poznał do samego końca, jednak według mnie było to zwyczajnie za mało. Przesyt na każdej stronie tej książki z trudem dociągnął czytelnika do ostatniej strony, a ja sama nie wiem, czemu znowu to sobie zrobiłam, sięgając na półkę z tymi złymi książkami.

Massimo uwielbiał seks, każda jego część ciała także. Był nienasyconym i doskonałym kochankiem. Najbardziej lubiłam w nim to, że nie tylko brał, ale i dawał. Całym sobą ofiarowywał kobiecie poczucie, że jest w łóżku najlepsza na świecie, że doprowadza go do szaleństwa, a każdy jej ruch jest doskonały, tak jak cała ona.

Przypomnijmy sobie jednak co miało miejsce dalej: Laura, teraz jako żona oraz przyszła matka dziedzica tego, co tam do dziedziczenia jest w świecie mafii wykreowanym przez Lipińską, stała się celem. Otoczka tajemniczości i tak naprawdę brak ukazania jakiegokolwiek zagrożenia ciągnie nas za nos przez kolejne strony pełne absurdu. Warto wspomnieć o scenie, gdzie Massimo jedzie ze swoją świeżo upieczoną żoną na weselne spotkanie głów klanów. Rozkazuje jej milczenie oraz odpowiednie zachowanie, a ona przystaje na to „jeśli później na jeden dzień (on) odda jej władzę”. To był jeden z niestety wielu momentów, gdy początkowo miałam ochotę wrzeć ze złości, zastanawiając się jakimś cudem wydawnictwo przepuściło takie głupoty, udostępniając je czytelnikom w całej Polsce. Całe szczęście jednak Laura ma wystarczająco rozumu, aby swoje żądania opierać jedynie na seksie, a nie sterowaniu mafią i kopaniu tyłków oraz sprzedaży narkotyków. 

A skoro o niej mowa: pamiętacie scenę gwałtu oralnego, od którego wrzał Internet po premierze „365 dni”? W drugiej części dostajemy krzywdę o wiele brutalniejszą bowiem obejmuje ona gwałt penetracyjny. I chociaż autorka, jak i dotknięta bohaterka ostatecznie machają na to ręką, fajkując kolejny wątek jako „zakończony”, o dziwo to właśnie Laura pierwszy raz na przełomie dwóch książek zachowuje się racjonalnie, robiąc awanturę życia i wpadając w czysty szał. Temat jednak szybko zostaje zapomniany, a my wracamy na prawidłowy tor. I muszę przyznać, że jak na książkę, gdzie Lipińska próbuje ukazać różnorodność w kwestii seksualnych fetyszy jak i preferencji, każdy następny stosunek pomiędzy bohaterami wydaje się niemal identyczny, co poprzedni, ba – miejscami są nawet otwarte nawiązania do poprzednich scen łóżkowych Massima oraz Laury. 

Narkotyki przewijają się co chwilę, a czerwona lampka zapala się u mnie, rzucając niewypowiedziane pytanie o uzależnienie. Sielanka seksualnych uniesień, kłótni, wyścigów rodem z Nowego Oblicza Greya kończy podejrzliwie identyczna scena, gdzie w tym scenariuszu to Massimo zmuszony jest podjąć decyzję, pierwszy raz mając w rękach życie kogoś, na kim mu zależy, zamiast osób, które tak po prostu zabijał z czystą krwią. Jaki będzie jego wybór? Na to odpowiemy sobie w ostatniej części tej serii. 

Warto zauważyć, że na końcu, jak i początku powieści umieszczona jest wzmianka o walce z rakiem, namawiająca czytelniczki do badań oraz dbania o swoje zdrowie. Ja polecę Wam więc to samo: walczcie z rakiem, kochani i zwyczajnie nie czytajcie Lipińskiej. 



OPIS: Sycylijskie życie Laury Biel zaczyna przypominać bajkę. Jest huczne wesele, mąż, który zrobi i odda dla niej wszystko, ciąża, prezenty i niewyobrażalny wprost luksus: służba, samochody, nadmorskie rezydencje. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że wokół kręcą się sami gangsterzy, w powietrzu wisi nieokreślona zbrodnia, ktoś stale próbuje ją porwać i zabić, a Olo, najlepsza przyjaciółka, ślepo podąża w jej ślady. Bycie żoną najniebezpieczniejszego mężczyzny na Sycylii ma swoje konsekwencje i Laura boleśnie się o tym przekona… Druga część bestselleru 365 dni to nie tylko przyjemne love story, które czyta się przed snem na dobranoc. To fabuła pełna zaskakujących zwrotów akcji: ucieczek, pogoni, zdrad, walk o honor, śmiertelnego niebezpieczeństwa. To książka o tym, jak łatwo się zakochać i równie łatwo zniszczyć sobie życie. Każdy rozdział zaskakuje , nic nie jest oczywiste – poza ostrym seksem i grą, w której nie ma ani złych, ani dobrych bohaterów. Jest za to wielka niewiadoma, wielka miłość, wielkie niebezpieczeństwo i wielka namiętność.




Tytuł: Ten dzień
Autor: Blanka Lipińska
Ilość stron: 520
Wydawnictwo: Edipresse
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 30 października 2018


„Spowiedź polskiego kata” to przejmująca historia, poruszająca dość kontrowersyjny temat, jakim jest kara śmierci. Stanowi retrospekcję z czasów średniowiecznych, gdy tego typu kary były na porządku dziennym. Autor opisuje rodzaje oraz ich zmiany na przestrzeni lat. Co więcej przybliża nam postacie różnych morderców, którzy za swoje czyny odpowiadali w najcięższy sposób. Niejednokrotnie zdarzało się jednak, że skazywane były osoby niewinne, ale było już za późno na jakiekolwiek przeprosiny, które i tak nie przywróciłyby ofiarom życia. Katów było wielu, a książka Andrzejaka pozwala nam ich poznać również od strony społeczeństwa, które nie darzyło ich sympatią.
Nikt rozsądny nie karze dlatego, że przestępstwo zostało popełnione, tylko po to, aby nie zostało popełnione.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Jerzego Andrzejczaka. Jestem jednak przekonana, że jeśli inne pozycje jego autorstwa również poruszają kontrowersyjne tematy, na pewno doczekają się swojego miejsca w domowej biblioteczce. Po „Spowiedź polskiego kata” sięgnęłam namówiona filmikiem z YouTube’owego kanału „Kryminatorium”, gdzie prowadzący gorąco ją polecał, opowiadając o wielu kryminalnych historiach, jak i słynnych mordercach i chociaż początkowo nie byłam pewna, czy jestem odpowiednią grupą docelową, jedno jest pewne: omawiana przeze mnie książka nie jest dla wszystkich. Na pewno gorąco polecam ją miłośnikom zbrodni oraz rozwiązywania zagadek. Warto również wspomnieć, iż powinno się sięgnąć po nią z pełną gotowością oraz świadomością tego, co będzie na Was czekać. Osobiście powiedziałabym też, że bezpieczna granica wiekowa leży pomiędzy 16 a 18 lat.


Rzecz, która podobała mi się w książce najbardziej to ukazanie postrzegania katów przez społeczeństwo: ich zmagania z życiem codziennym oraz konsekwencjami czynów, które popełniali. I chociaż całość odbieram jak najbardziej pozytywnie, ostatecznie muszę stwierdzić, że „Spowiedź polskiego kata” nie podobała mi się tak, jak oczekiwałam na początku. Liczyłam na opowieści o słynnych polskich mordercach, tymczasem tematyka, na którą się nastawiłam, zajęła jedynie kilka stron. Mimo wszystko jednak moje oczy otwarte zostały na wiele sposobów, a lektura okazała się edukacyjna. Polecam ją tym, którzy uwielbiają historię i chcieliby wiedzieć więcej na temat kar śmierci.


OPIS: – Czy swoje białe rękawiczki, w których pan zabijał, wrzucił pan do trumny na piersi ofiary?
– Tak – pada potwierdzenie. – To niepisana tradycja...
Kto by pomyślał, że kat do egzekucji zakłada białe rękawiczki? A jednak rytuały tego typu mają dać ułudę pomagającą uporać się z emocjami – oczywiście symboliczną, zakopywaną w trumnie wraz ze zwłokami. Wspomnień tego typu nie da się jednak zupełnie pogrzebać i podobnie jak autor, i czytelnik poznający kata stale się z tą prawdą konfrontuje.
Tło książki Jerzego Andrzejczaka stanowi stosunek każdego z nas do kary śmierci. Poznajemy w niej bowiem nie tylko kata, ale też skazanych oczekujących na kostuchę. Książka wymusza przez to zadawanie sobie wielu pytań i bezpośrednio konfrontuje czytelnika z własnym stosunkiem do zabijania, robi to jednak w sposób uczciwy, acz atypowy. Niejako jak w sądzie, pozwala wysłuchać obu „stron” – kogoś, jak się zdaje beznamiętnie i na zimno odbierającego życie oraz wielu sprawców zabójstw, którzy stracili panowanie nad sobą i rzeczywiście żałują swoich czynów. Czy można ich ze sobą porównywać? Czy uzasadnione zabijanie jest mniej amoralne niż przypadkowe, nieplanowane? Czy większość ma prawo decydować o życiu jednostki? Czy zabijając zabójców nie dajemy mimowolnie przyzwolenia na zabijanie, nie uczymy go młodego pokolenia? - Jarosław Stukan




Tytuł: Spowiedź polskiego kata
Autor: Jerzy Andrzejczak 
Ilość stron: 266
Wydawnictwo: Wydawnictwo Aktywa
Kategoria: literatura faktu
Wydanie: 27 września 2018



Jako czytelnik jak i Ambasador Wattpada niejednokrotnie przez moje uszy obijały się informacje o wydaniu niektórych opowiadań właśnie z tej platformy. Anna Bellon rozpoczęła całą karuzelę, podpisując umowy na serię The Last Regret, a w jej ślad poszły kolejne autorki, odnoszące Internetowy sukces. Jedną z nich była Layla Wheldon, z którą niejednokrotnie zdarzyło mi się zamienić kilka słów. Lata minęły, a debiuty młodych pisarek powoli zostawały zapomniane. Jak wyszło to w przypadku wypuszczonego w 2017 roku na rynek „Miłosnego Układu”?

Ciekawostką jest, że są dwa rodzaje wydań: te jak najbardziej zasłużone i takie, które nie powinny mieć miejsca przed przynajmniej dwoma dodatkowymi korektami. Według mnie „Dance, sing, love” należy niestety do tych słabszych debiutów. Urwane rozdziały w środku zdania oraz boleśnie długie opisy porannych czynności aż biją po oczach amatorszczyzną, odbierając przyjemność czytania. Zanim jednak podam Wam przynajmniej dwa powody dla którego nie powinniście sięgać po tę książkę, mając jakiekolwiek oczekiwania, opowiem nieco o fabule.

Podobno doceniamy coś, dopiero jak to stracimy. Tak samo jest z ludźmi. Rozumiemy, jak bardzo są dla nas ważni, gdy musimy pozwolić im odejść.

Livia Innocenti to zawodowa tancerka, która z domu wyniosła pasję do muzyki oraz odniosła ogromny sukces. Podróżuje po świecie wraz ze swoim zespołem i utrzymuje się z występów podczas koncertów najróżniejszych gwiazd. Występuje w teledyskach, a wachlarz jej kontaktów rozwija się w zastraszającym tempie. Pewnego dnia jej drogi krzyżują się z Jamesem Sheridanem – topowym piosenkarzem, który lada moment ma rozpocząć trasę koncertową po Europie. Mężczyzna swoim zachowaniem przypomina większość tych bohaterów, do których wzdychają wszystkie kobiety. A jednak pomimo początkowej niechęci i wręcz nienawiści, zaczyna pociągać on Livię, co wcale nie stanowi zaskoczenia zwarzywszy na fakt, że autorka pcha ich ku sobie w dosłownie każdej scenie. Treningi, występy w duecie oraz zwiedzanie najróżniejszych miejsc, takich jak Paryż, Madryt, Berlin, a nawet… Warszawa! Nie ekscytujcie się jednak za szybko, bo opisy zwiedzania powyższych miejsc ograniczyły się tylko do tego pierwszego, gdzie reszta została jedynie wymieniona po przecinkach, za pomocą dosłownie jednego zdania. Zero wzmianek o kulturze, nawykach czy pogodzie. I wydaje mi się, że właśnie to tak bardzo skreśliło w moich oczach tę pozycję. Ten potencjał na stworzenie dość prostej, acz urokliwej powieści, który ostatecznie przekreślony został na rzecz niezdrowego alkoholizowania się co dwie sceny, uprawiania seksu przynajmniej raz na rozdział i zwiedzania nowych miejsce w postaci wchodzenia do nowych klubów, opisywanych w taki sposób jak każdy poprzedni.

„Miłosny Układ” posiada jednak pewne dobre strony, jak na przykład część drugoplanowych bohaterów. Layla Wheldon umiejętnie stworzyła kilka solidnych postaci, które naprawdę dały się lubić. Przyjaciółka Livii, jej rodzice czy nawet Alex namawiali do dalszej lektury, tak samo jak piękna, acz dość prosta okładka. Niestety jednak wciąż nie mogę przeboleć niewyjustowanego opisu z tyłu, jak i faktu, że sama zapowiedź właśnie jest tak strasznie kłamliwa w porównaniu do fabuły. Ktoś na Lubimy Czytać porównał tę książkę do mocno rozwiniętego harlequina i muszę przyznać, że autorka komentarza trafiła w punkt. Opis „Dance, sing, love. Miłosny układ” pokazuje bowiem przedsmak historii o tańcu, pasji oraz miłości. Czegoś, co przeczytałabym z największą chęcią i czegoś, co stanowiło jedyny powód, dla którego z uniesioną głową podeszłam do kasy w Empiku, finalizując transakcję. Gdybym jednak wiedziała, jak wielkim clickbaitem będzie cała ta otoczka gonienia za marzeniami, a już na pewno zakończenie, stanowczo odradziłabym komukolwiek zakup,  odkładając ją na półkę, na którą po nią sięgnęłam.


Image result for dance sing love
OPIS: Livia Innocenti jest zawodową tancerką. Razem z zespołem robi show podczas koncertów i teledysków największych gwiazd muzyki. James Sheridan jest topowym piosenkarzem, bożyszczem fanek i ulubieńcem portali plotkarskich. Spotykają się w Rzymie w czasie wspólnego tournée po Europie. Livia szybko przekonuje się, że woda sodowa uderzyła młodemu celebrycie do głowy. Nikt jej tak nie wkurza na próbach, jak arogancki i egoistyczny James. Na dodatek choreografia przewiduje kilka utworów w ich wykonaniu w duecie. Początkowo nie potrafią się dogadać i nawzajem się ignorują, jednak serca nie da się oszukać, nie na dłuższą metę. Czy będzie to szczęśliwy układ? Jakie role przyjdzie im wspólnie zatańczyć w tej historii? Podążanie za głosem serca nie zawsze jest takie proste, jak się wydaje, i nie zawsze słuszne. Czasem kierowanie się rozumem jest najlepszą drogą, bo miłość, zamiast uszczęśliwiać, potrafi sprawiać ból. Zatrać się w historii pełnej pasji, pożądania, zwrotów akcji i gorących rytmów.




Tytuł: Dance, sing, love. Miłosny układ
Autor: Layla Wheldon
Ilość stron: 521
Wydawnictwo: Editio Red
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 17 sierpnia 2017





W wyniku trudnych wydarzeń młoda dziewczyna zostaje opiekunką sławnego brytyjskiego piosenkarza. Świat show biznesu sprawił, że wpadł w wir alkoholu oraz narkotyków i dopiero mała wpadka i wisząca na włosku kariera, uświadomiły mu w jak złym kierunku zmierza. W powrocie na odpowiednią drogę ma pomóc mu Indygo, której celem jest przypilnowanie nieodpowiedzialnego muzyka, by pozostał czysty. Pomimo dwudziestu siedmiu lat na koncie, Alex ma mentalność nastolatka, co jedynie wpędza go w kolejne kłopoty. Wieść o niańce wprawia go w zdenerwowanie, a on stawia sobie za punkt honoru dokuczenie nowo poznanej dziewczynie i szybkie pozbycie się jej. Miłość do wyzwań oraz desperacja sprawiają, że Indygo nie odpuszcza tak łatwo, podnosząc rzuconą na ziemię rękawicę.
Alex Winslow był pękniętą wazą. Ale ja nie byłam klejem. Byłam zaledwie  głupią sprzątaczką, która zamierza pozbierać kawałki tego naczynia i nieuchronnie się skaleczyć.
Na książkę tę wpadłam za sprawą czystego przypadku. Szukałam po prostu czegoś lekkiego, bo potrzebowałam odstresować się po ciężkim dniu. Przeglądając bibliotekę na Legimi odnalazłam przyciągającą wzrok okładkę i tylko tyle potrzebowałam, aby pobrać ją i wciągnąć się w wir wydarzeń.
Było coś pięknego w pieprzeniu mojego własnego życia i świadomym odsuwaniu od siebie ludzi. To dawało mi złudne poczucie kontroli. Wierzyłem, że mam wybór.
Momentami nudnawa historia ostatecznie stanęła na półce pozycji, które przypadły mi do gustu. Nieco erotyzmu dodawało pikanterii, pobudzając wyobraźnię, a wątek niańczenia dorosłego mężczyzny to niecodzienny pomysł na książkę. Główna bohaterka kreowana była na twardą dziewczynę, nie uginającą się prędko po kolejnych porażkach. Jednak zaprzeczała sama sobie, płacząc w towarzystwie innych osób. Zachowanie Alexa zmieniające się na przestrzeni kolejnych stron pokazuje, że wpływy ludzi, którzy stają na naszej drodze, mają ogromne znaczenie na kreowanie naszego charakteru.

„Odcień północy” to typowa książka dla nastolatek, które tkwią jeszcze w fazie miłości do idoli i wybierania piosenek na pierwszy taniec, gdy Harry Styles czy inny Dawid Podsiadło zauważy ją w tłumie. Niewymagająca, nieco naciągana oraz ukazująca rozwijające się uczucia, lektura sprawi, że niejeden wieczór minie w przyjemnej atmosferze, zwłaszcza jeśli w głośnikach rozbrzmią jeszcze dźwięki soundtracku ze “Zmierzchu”.


OPIS: To miało być łatwe. Potrzebowałam pieniędzy. On potrzebował opiekunki, która powstrzyma go przed zaćpaniem się na śmierć. Zostałam wybrana specjalnie dla niego. Jestem odpowiedzialna. Optymistyczna. Ciepła. Niewinna. Powinnam być mądrzejsza. Alex Winslow. Brytyjska gwiazda rocka. Seryjny łamacz serc. Casanova o oczach w kolorze whiskey. „Nie zbliżaj się do diabła w skórzanej kurtce. On cię wykorzysta i zostawi”. I wiecie co? Nie posłuchałam. Podpisałam umowę. Trasa koncertowa po całym świecie. Trzy miesiące. Cztery kontynenty. Sto występów. Nazywam się Indigo Bellamy i zaprzedałam duszę wytatuowanemu bóstwu. Problem w tym, że Alexowi Winslowowi moja dusza nie wystarczyła. Wziął również moje ciało. A potem serce. Zabrał mi wszystko.






Tytuł: Odcień Północy
Autor: L.J Shen 
Ilość stron: 352
Wydawnictwo: Edipresse
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 03 marca 2019

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

 

Na skróty

     
     
     
     
 

Kreatywne oceny

01/10 02/10 03/10 04/10 05/10 06/10 07/10 08/10 09/10 10/10 Patronat Medialny

POPULAR POSTS

  • Kolejne 365 dni – Blanka Lipińska
  • Depresja, czyli gdy każdy oddech boli – Monika Kotlarek
  • Narzeczona na chwilę – Monika Serafin
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Zaobserwuj nas na Facebooku!

Czarno na kreatywnym

Zostań z nami

Odwiedziny

Archiwum bloga

W skrócie

Jesteśmy czarno na kreatywnym — pikselowym atramentem niekonwencjonalnie wypowiadamy się na interesujące nas tematy, wykorzystując w ten sposób chwilę wolnego czasu w szalonym zagranicznym życiu.

Popularne posty

  • [PRZEDPREMIEROWO] “DRWAL. MIŁOŚĆ, KTÓRA NARODZIŁA SIĘ Z NATURY" – K. N. Haner
  • DZIECI Z BULLERBYN – Astrid Lindgren
  • Pokonać mrok – Lisa Jewell

Nasze najnowsze patronaty

Nasze najnowsze patronaty

Copyright © Czarno na Kreatywnym. Designed & Developed by OddThemes