Czarno na Kreatywnym
  • Strona główna
  • O nas
  • Współprace
  • Patronaty
  • Gatunki
    • Romans
    • Literatura obyczajowa
    • Thriller
    • Kryminał
    • Sensacja
  • Kreatywne grafiki
  • Napisz do nas


Dzięki współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka miałam okazję sięgnąć po czerwcową premierę Agaty Polite. Opis zapowiadał przyjemną lekturę na jeden wieczór, a liczba stron jedynie upewniła mnie w tym przekonaniu. Ostatecznie dość długo nie mogłam po nią sięgnąć, jednak, gdy już to zrobiłam, wciągnęłam ją naprawdę szybko. Akcja „Na przekór” rozpoczęła się dość dynamicznie; czytelnicy zostali wrzuceni w sam środek wydarzeń sprzed czterech lat, mających miejsce w miasteczkowym supermarkecie. Główna bohaterka uratowała wówczas wyrzuconego psiaka, zbierając baty od ochroniarza jakoby zwierzak był jej własnością. Mieszkanka domku jednorodzinnego zaraz potem kontynuowała kolejny zimowy dzień; podczas drogi do szkoły stopniowo poznaliśmy fakty o jej przeszłości oraz ciężar, jaki zmuszona była nosić na swoich barkach.

Kolejna książka dwudziestotrzyletniej autorki Agaty Polite jest jednak moim pierwszym podejściem do twórczości, której jedno z najnowszych owoców na niejednego zadziała naprawdę emocjonalnie. Patologia w rodzinie oraz utrata przyjaciółki Laury Piech to tylko przedsmak fabuły „Na przekór”, który pokazuje jak wiele musiała przejść ta postać. Jednocześnie udowadnia, że z pozoru spokojna oraz delikatna powieść dała radę ostro potrząsnąć czytelnikiem i wpłynąć na jego światopogląd. Styl autorki jest przyjemny, przez wydarzenia płynie się jak po niestrudzonym morzu i tak naprawdę nie miałam do tej pracy zbyt wielkich oczekiwań. Jak więc oceniam swoją przygodę, którą postanowiłam podzielić się dziś na blogu? Całkiem dobrze.

Obudzenie tego psa przed ósmą rano było niczym jazda na sankach, gdy na drodze brakowało śniegu. Możliwe, ale cholernie trudne do wykonania.

W moich recenzjach zwracam uwagę na wiele rzeczy, między innymi dylematy moralne bohaterów oraz punkty, mające za zadanie utrzymać nasze zainteresowanie do samego końca. Jestem więc zdania, że naprawdę w punkt było poruszanie tematów przyjaźni oraz rozwiązywania problemów za pomocą opcji blokowania na Facebooku. Ważne były również konsekwencje przywiązania, które nawet po długim czasie pchało do prób kontaktu i jest to coś, o czym naprawdę warto mówić. To samo tyczy się biedy oraz opisów wyrzeczeń bohaterów, dzięki którym momentami zmuszeni byli zaciskać pas, aby jakoś wiązać koniec z końcem. Cała książka to tak naprawdę porządna lekcja życia, niosąca przesłanie o tym, aby zawsze stawiać czoła niedogodnością losu oraz walczyć o swoje.

Niestety nie obeszło się bez minusów, a ja odnalazłam ich kilka, zauważając miejscami brak wspomnień oraz opisów dość istotnych aspektów, przez co niektóre wydarzenia traciły na wiarygodności. Z każdą stroną jednak coraz bardziej przekonywałam się do podejścia autorki oraz serwowanych nam scen, jak i kreacji bohaterów. Bezsensownie pędzący romans oraz brak jakichkolwiek wspomnień sformalizowania związku zostawiły u mnie niesmak, bo poczułam się zwyczajnie tak, jakbym ominęła kilak stron. Ponadto warto wspomnieć o skłonności do nieświadomego zapowiadania zwrotów akcji, które kompletnie niszczyły cały efekt. Kilka rzeczy się znalazło, jednak były to drobnostki, które na dobrą sprawę nie miały większego znaczenia.
Rodzice Laury to kolejny punkt, o którym czytelnik musiał dowiedzieć się więcej, bo zwyczajnie interesowały go skrywane sekrety oraz powody, ostatecznie prowadzące główną bohaterkę do miejsca, w którym się znajdowała. Ojciec dziewczyny odszedł, szukając szczęścia gdzie indziej, co pozostawiło na z pozoru idealnym obrazie rodzinnej sielanki nieodwracalną, pełną bólu szramę. Mężczyzna, chociaż nakreślony za pomocą zaledwie kilku zdań, miał skomplikowany charakter, co widać poprzez jego lekkomyślne czyny. Uzależniony i kompletnie nieodpowiedzialny długo nie nacieszył się ciepłem rodzinnego ogniska, gasząc je brutalnym butem kolejnych błędów. Matka również ucierpiała na odejściu partnera, przez co Laura już nigdy nie poczuła miłości oraz radości, jaką powinna być obdarowywana na każdym kroku. Zamiast tego miała wrażenie, jakby mieszkała z robotem, otrzymując jakiekolwiek pokłady empatii jedynie od swojej babci.


Mój pokój nie był duży i przestronny, ale jednak miał więcej metrów kwadratowych niż salonik. (…) Był mały, ale mój. To nic, że kiedyś babcia miała tutaj składzik, teraz to było moje królestwo. Szkoda tylko, że poddani nie płacili podatków, więc podłoga skrzypiała, a okno otwierało się jedynie wtedy, gdy miało taki kaprys.

Jak więc możecie zauważyć, jest to pozycja skupiająca się na tym, co wielu z nas spotyka na swojej drodze każdego dnia. Łapała za serce, ciągnęła zrozumienie, prowadząc cierpliwie do wniosków tyczących się zmiany nastawienia. I szczerze? Była to zwyczajnie przyjemna książka, którą fajnie czytało się w jeden, spokojny dzień.




OPIS: Walcz o swoje. Na przekór wszystkiemu.
Odkąd prawie zostałam potrącona na skrzyżowaniu, cały czas miałam wrażenie, że gram na loterii: uda mi się przejść albo nie… Laura przekonała się już kilka razy, że w życiu nie zawsze można liczyć na bliskie osoby. Gdy była mała, jej ojciec odszedł, a kilka lat później do Anglii wyjechała matka pod pretekstem szukania pracy i mieszkania. Po pewnym czasie Laura zrozumiała, że matka nie zamierza po nią wracać, i przestała sobie robić nadzieję. Na szczęście nie została zupełnie sama – jest babcia, przygarnięty kundelek Loki i leniwy kot Ninja. Jest nauka i praca w klinice weterynaryjnej. Jest przyjaciel Adam. I wreszcie jest Filip, zabawny, poznany przypadkiem chłopak, z którym znajomość zaczyna się coraz szybciej rozwijać. I kiedy Laura zaczyna naprawdę cieszyć się życiem, spada na nią kolejny cios…




Tytuł: Na przekór
Autor: Agata Polite
Ilość stron: 296
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Kategoria: literatura młodzieżowa
Wydanie: 25 czerwca 2019

Za możliwość przeczytania oraz recenzji dziękujemy wydawnictwu:

Billedresultat for zysk i s-ka wydawnictwo



Znacie to uczucie, gdy dostajecie wiadomość o nadawanej paczce i siedzicie w oknie jak kot, wypatrując kuriera? To byłam ja, gdy dowiedziałam się, że jako team Czarno na Kreatywnym znowu udało nam się nawiązać współpracę, tym razem w związku z premierą kolejnej książki K. N.  Haner. Tym razem nieco zmieniłyśmy zasady naszego małego zespołu i Nova, która jest „hanerowym specem” w naszej drużynie, oddała tę pozycję mi.
I nie jestem pewna czy „ja chcę jeszcze raz!”. Bo ja to nie Polska, a Kasia Haner to nie wybory z wygraną PiSu. Czy odwrotnie. 

„Rysunkowy chłopak” to miłosna historia dwudziestodwuletniej Diany, kilku chłopaków, spośród których sama nie wie, który jest „tym jedynym”, oraz jej przyjaciółki Loli. Główna bohaterka to zdecydowanie połączenie Jamie Sullivan (przypadek?) oraz Belli Swan – niezdecydowana szara myszka, która jednak rzuca się, gdy tylko widzi penisa. Miota się pomiędzy uczuciami pokroju „faceci nie są dla mnie”, „żaden mnie nie zechce” oraz „jest taki idealny, więc fajnie byłoby kogoś mieć”. Dziwnie czułam się, czytając opowieść o osobie w moim wieku, jednocześnie dostając poczucie zażenowania, obserwując jej zachowanie w wielu sytuacjach. Akcja zaczyna się w momencie, gdy na parkingu uderza w jej auto Vincent – uczelniane ciacho i przewodniczący drużyny sportowej, który oczywiście wymusza na dziewczynie wzięcie na siebie winy za stłuczkę. Próbuje złagodzić sytuację, zabierając ją na badania do kliniki rodziców, gdzie pojawia się kolejny kąsek, którego bohaterka chętnie czułaby pomiędzy swoimi nogami. Ryan to brat Vina, który od razu wpada Di w oko. Problem jest jeden i to cholernie piękny: jego żona Dominika. 

Rozpędzony rollercoaster sytuacji sprawia, że Diana i Ryan zbliżają się do siebie, a mężczyzna na każdym kroku zapewnia, że jego małżeństwo to tylko formalność i właśnie jest w trakcie rozwodu. To pcha niedoświadczoną dziewczynę w jego ramiona, w których odnajduje spokój po śmierci brata, z którą nie umie sobie poradzić. Po okrutnym wypadku, podczas którego najważniejsza osoba w jej życiu odeszła na zawsze, jej życie zmieniło się nie do poznania i nawet rysowanie przestało ją interesować, a uczelnia artystyczna zostaje przerwana, gdy Di bierze urlop dziekański. 

Mam wrażenie, że Kasia Haner, pisząc „Rysunkowego chłopaka”, przygotowała sobie wcześniej listę wszystkich schematów, które mają branie na Wattpadzie, zaczynając od szarej myszki i bad boya, przez gwałt, na ciąży kończąc. Dorzuciła jeszcze garść niezdecydowania oraz kilka scen erotycznych, by jeszcze bardziej rozkochać w sobie osoby, które nie szukają wielkich wrażeń w książkach na jesienne wieczory. Z innych recenzji Novy dowiedziałam się, że jej prace kręcą się głównie wokół gangsterów czy erotyzmu. Tu mamy pozycję, którą nacieszyć oczy mogłaby trzynastolatka, ale nie miłośnik literatury, który przez ponad trzysta stron będzie modlił się, by główna bohaterka wpadła pod auto, bo przynajmniej coś zaczęłoby się dziać. W pozbyciu się poczucia wattpadowej miłości nie pomagały również imiona głównych bohaterów. Na ten przykład Diana Sullivan to pseudonim artystyczny burzliwej postaci w świecie tego pomarańczowego portalu, która była znana również na Facebookowych grupach z miłości do robienia bałaganu oraz kontrowersyjnej tematyki, Vincent i Ryan to rodzeństwo występujące w bardzo znanej serii Bostońskiej, która już niedługo pojawi się na rynku, a zwrot akcji, pojawiający się w ostatnich trzydziestu stronach to tak znany motyw, że nawet druga autorka tego bloga wrzuciła go w swoją opowiastkę publikowaną w Internecie. Wiem, że „zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa”, ale coś tych przypadków jest tutaj za wiele. Zupełnie jak błędów, które w wydanych książkach nie powinny się pojawiać. Każdy jest człowiekiem, nawet autor czy redaktor, ale powtórzenie goniące powtórzenie, spacje przed znakami interpunkcyjnymi czy brak kropki na końcu zdania, gdzie kolejne zaczęte było dużą literą to coś, czego nie mogę wybaczyć w pracy osoby, która nie jest debiutantem, a poważnym autorem książek, które noszą miano bestsellerów.

Podekscytowanie nową lekturą dostarczoną jeszcze przedpremierowo przeszło w zmęczenie materiałem, naiwnością i zachowaniem ludzi nieadekwatnym do ich wieku czy idealizmem postaci, bo nawet Diana opisywała siebie jako tą z cudownym ciałem, czyniąc z siebie Marry Sue. Jedynym plusem całej sytuacji była okładka, która podbiła moje serce od pierwszej chwili, wpływając nawet na liczbę gwiazdek tutaj.

Po książki Haner pewnie nie sięgnę już dłuższy czas, zostawiając je dla Novy. Z drugiej strony „Rysunkowego chłopaka” mogę polecić jako niewymagającą lekturę na drogę do pracy, ale uważajcie, by nie przegapić swojego przystanku, gdy będziecie czytać kolejną scenę, w której Diana zastanawia się kogo woli! 



OPIS: Od tragicznej śmierci brata Diana z dnia na dzień popada w coraz większą depresję. Dziewczyna nie potrafi cieszyć się z czegokolwiek, a wypadek na uczelni sprawia, że ma ochotę ze wszystkiego zrezygnować, nawet z wymarzonych studiów artystycznych. Jest przekonana, że nie ma siły walczyć o swoją przyszłość, a tym bardziej o siebie. Wtedy poznaje Ryana. Ten jeden moment sprawia, że wszystko zaczyna się zmieniać. Mężczyzna wydaje się być inny i stara się jej pomóc, ale czasami nic nie jest takie, jakim się wydaje. Chwile są ulotne, a czasu nie da się zatrzymać. 








Tytuł: Rysunkowy chłopak
Autor: K. N. Haner
Ilość stron: 352
Wydawnictwo: Editio
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 16 października 2019


Za możliwość przeczytania oraz recenzji dziękujemy wydawnictwu:






E. L. James powraca; autorka bestsellerowych „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” z pozoru zostawiła za sobą temat ostrych fantazji o bogatych sadomasochistach, które jakimś cudem podbiły serca milionów kobiet na całym świecie. W najnowszej powieści jej autorstwa „Mister” poznajemy arystokratyczny świat pełen niepoprawnych pragnień, żalu oraz zbrodni. Lektura zapowiadała się naprawdę obiecująco, a jednak mimo wszystko nie jest w stanie opuścić nas wrażenie, że pewne fakty są zbyt podobne do wspomnianej historii o Christianie Greyu. Nazwisko głównego bohatera oraz jego tytuł sprawiały, że już od początku próbowałam rozwiązać zagadkę, odpowiadając na jedyne pytanie, które nie dawało mi spokoju. Mianowicie; jak wiele wspólnego ma Maxim z adopcyjnymi rodzicami Christiana?

Arystokracja oraz brzemię dziedziczenia to coś niesamowicie interesującego… jeśli oczywiście umie się o tym pisać. W przypadku Eriki Leonard jak zwykle nie można było mieć żadnych oczekiwań, bo nawet te najmniejsze zostają obrócone w proch. Postać przez nią wykreowana, czyli Maxim jest dziedzicem ogromnego majątku oraz szlacheckiego tytułu. Zagubiony romansuje z wdową po swoim bracie, która liczy na coś więcej, niż tylko pieniądze za poniesione straty. Mężczyzna nie radzi sobie z czekającym na niego życiem, zatapiając w kolejnych nieodpowiednich decyzjach. Ostatecznie jego życie wywraca się do góry nogami, gdy wreszcie wpada na swoją nową dochodzącą – skromną Albankę Alessię Demachi. Od tamtej chwili wiadomo jest, że nie obędzie się bez romansu między tą dwójką, który dodatkowo okalany zostaje licznymi sekretami oraz niebezpieczeństwem. 

Mógłbym śledzić ją w drodze do domu.
Stalker. 

Życie była okrutne i to widać niemal na każdej stronie „Mistera”. Żałoba, która niosła ze sobą masę nieodpowiednich decyzji oraz jakikolwiek brak ich konsekwencji – właśnie to odnaleźć można w tej dość sporej jednotomowej powieści. Pasja, marzenia oraz walka z szarą rzeczywistością również grają sporą rolę. Jednocześnie autorka dokonała morderstwa na czytelnikach, ukazując im krzywdzący obraz Polaków na emigracji. Opisywana Krystyna, której posadę u Maxima przejęła Alessia, mieszkała w małym domku, z którego na kilometr wiało nędzą i rozpaczą. Specem w dziedzinie być nie muszę, aby zauważyć, że przecież była to zwyczajna bajka, przedstawiająca jednocześnie opinię autorki oraz jej sposób rozumowania tematu życia na obczyźnie przez Polaków. Widać jednak stosunek Eriki do stereotypów oraz ciągłe powielanie ich, obok czego zwyczajnie nie pozwolę sobie przejść obojętnie. Wspomniana Krystyna postanowiła się wyprowadzić do Kanady, stawiając główną bohaterkę w dość ciężkiej pozycji, gdzie na gwałt musiała odnaleźć sobie nowe lokum, co było trudne, zważywszy na fakt, iż przebywa w kraju nielegalnie. O samym sposobie jej emigracji dowiadujemy się naprawdę późno, jednak problem ten znika pod falą miłosnych uniesień między Alessią i jej Panem. Podsumowując, mamy tu typowy zabieg stosowany w tego typu romansach; jest problem, ale od razu znika, ponieważ „miłość zwalczy każde zło”. I, okej, droga do zastosowania tego stwierdzenia bywa w „Misterze” kręta, jednak wątpliwości nie ulega fakt, iż ostatecznie i tak lądujemy w tym samym miejscu.

– W takim razie wezmę Kryjówkę.
Adekwatna do sytuacji. 

Warte wspomnienia jest, że autorka wciąż nie nauczyła się odpowiednio przedstawiać opisywanych miejsc. Mamy Londyn, a jednak, gdyby nie nazwa, w ogóle nie dałoby się tego odczuć. Brakowało mi opisów, bo ciekawostki otrzymane na kartach książki pokroju angielskich deszczowych dni, równie dobrze można zwyczajnie odnaleźć online. Jednocześnie widać, iż była to powieść napisana na kolanie; okej, wpadek technicznych jako tako nie było, jednak nie dało się odnaleźć żadnego przesłania, które mogłoby rozjaśnić dzień czytelnika. Nie mając już nic więcej do dodania, odpowiem wreszcie na zadane sobie wcześniej pytanie dotyczące magicznego połączenia debiutu autorki, z jej najnowszą pracą. Otóż jedyne, co łączy obie pozycje, to właśnie nazwisko Lorda Trevethicka, jak i twórca pozycji. 
No chyba, że naprawdę miałam rację, dokopując się do teorii dotyczącej pokrewieństwa Greyów z Maximem Trevelyanem, jednak wydaje mi się, że jeśli E. L. James będzie chciała wycisnąć coś z tego tematu, zrobi to już w kolejnej książce, jak i nie następnej naciąganej serii po którą na pewno sięgnę…



OPIS: Londyn, 2019. Dla Maxima Trevelyana życie było niezwykle łaskawe: uroda, arystokratyczne koneksje i pieniądze sprawiły, że nigdy nie musiał pracować, a noce rzadko spędza samotnie. To idylliczne życie przerywa jednak coś, na co mężczyzna nie jest gotowy: Maxim dziedziczy rodzinny tytuł szlachecki, cały majątek i gigantyczne posiadłości... a także wszelkie wiążące się z nimi obowiązki. To rola, z którą nie umie się zmierzyć. Największym wyzwaniem będzie jednak walka z pożądaniem pewnej tajemniczej młodej kobiety, która niedawno pojawiła się w Anglii. Ta dziewczyna ma w sobie coś więcej niż niebezpieczną, skomplikowaną przeszłość. Małomówna, piękna i z ogromnym talentem muzycznym, nęci Maxima swoim sekretem, wzbudzając w nim namiętność, jakiej dotąd nie doświadczył. Kim jest Alessia Demachi? Czy Maxim obroni ją przed zagrażającymi jej wrogami? I co uczyni dziewczyna, gdy dowie się, że jej kochanek również skrywa mroczne tajemnice? Od serca wielkomiejskiego Londynu przez dzikie wrzosowiska Kornwalii aż do zimnych, budzących grozę bałkańskich krajobrazów, Mister to pełna niebezpieczeństw i pożądania podróż zapierająca dech w piersiach aż do samego końca.




Tytuł: Mister
Autor: E L James
Ilość stron: 512
Wydawnictwo: Sonia Draga
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 5 czerwca 2019




Każda ekranizacja pracy, która wyszła spod pióra mistrza horrorów, wzbudza we mnie pewien dreszczyk emocji i podniecenia. Z niecierpliwością odliczam czas do wolnej chwili, potem zamieniając długie godziny czy dni na sekundy wyświetlające się na mikrofalówce, która zamienia kukurydzę w pyszny popcorn. Tak było i tym razem, a ja buszująca w długich dniach w pracy, wreszcie znalazłam chwilę, by odhaczyć kolejną cudowną produkcję. I się zawiodłam.
A oni nadal biegli!

„W wysokiej trawie” to krótkie opowiadanie stworzone przez ojca i syna – Stephena Kinga i Joe Hilla (taki pseudonim objął Joseph, nie chcąc, by ludzie patrzyli na jego prace jedynie przez nazwisko znanego rodzica). Po latach od ukazania się na rynku wydawniczym, na platformie Netflix pojawiła się ekranizacja „Trawy”, na którą z pewnością wielu fanów tej dwójki czekało. Zaczyna się niepozornie – poznajemy rodzeństwo, jadące sobie spokojnie drogami Kansas, a cel wyjaśniony jest dopiero w połowie filmu. Zatrzymują się niedaleko tytułowej trawy, spośród której słyszą nawoływanie młodego chłopca. Matczyny instynkt pcha Becky w nieznane rejony, by tylko pomóc dziecku. Nie spodziewają się jednak, że to nie jest zwykłe pole, a oni nie wrócą do auta po pięciu minutach. Błądząc wśród wysokich roślin, uświadamiają sobie, że z miejscem jest coś dziwnego, gdy w ciągu sekundy rodzeństwo potrafi oddzielić się od siebie o kilkanaście metrów.

Pole nie przemieszcza martwych rzeczy.

Początkowo dobrze zapowiadająca się historia sprowadza się jedynie do... błądzenia w trawie. Na mojej twarzy w połowie filmu zaczęło malować się zdezorientowanie, gdy wątki zaczęły się zbiegać i znikąd pojawiały się postacie, które później okazywały się retrospekcją. Becky ruszyła na poszukiwania chłopca, który później wszedł w trawę, słysząc nawoływanie kobiety. Dziwne, prawda? Nie ukrywam, że nad fabułą trzeba się nieco skupić i nie ma co liczyć na dreszczyk emocji, który powinien wiązać się z samym określeniem tej produkcji jako „horror”. Okej, może jest to horror – niestety marnej klasy B, a może nawet i C.

Ogromnym plusem filmu jest strona techniczna, w tym operowanie kamerą, przez co akcja prowadzona za dnia sprawia, że czujemy swego rodzaju niepokój klaustrofobiczny. Jednak nawet dobre wykonanie nie zawsze jest w stanie naprawić film, który jest po prostu słaby. Płytcy bohaterowie i brak zawirowań, które mogłyby dać oglądającemu chwilę na wytężenie umysłu, by rozwiązać zagadkę, sprawiają, że jest to produkcja do obejrzenia na jeden raz i raczej się do niej nie wróci. Początkowe oczekiwania, rosnące w pierwszych minutach, zostają zmiażdżone przez drętwość aktorów. A może zwyczajnie chęci na coś dobrego, zostają zduszone przez śmiercionośną trawę?



OPIS: Przemierzające Kansas rodzeństwo słyszy wołanie o pomoc. Szukając źródła dźwięku, gubi się w wysokiej trawie.




Gatunek: Horror
Produkcja: Kanada
Rok produkcji: 2019
Reżyseria: Vincenzo Natali
Scenariusz: Vincenzo Natali




„Kryptonim Villanelle” to pierwszy tom cyklu „Obsesja Eve” wydana nakładem domu wydawniczego Rebis pod koniec lipca tego roku. Ta krótka powieść, jak i jej druga część, znalazła się w u mnie stosunkowo niedawno, a ja pochłonęłam ją w zaledwie dwa zabiegane dni. Pewnie jestem jedną z niewielu osób, które w ogóle nie słyszały o serialowym pierwowzorze, czyli „Killing Eve”. Głównie z tego powodu kompletnie nie wiedziałam czego mogę oczekiwać po urzekającą tak wielką tajemniczością lekturze. Podstawowe pytanie powinno brzmieć; jak zakończyła się moja przygoda z tą pozycją?, a ja nie mam zamiaru długo trzymać was w niepewności. Zapnijcie pasy i sięgnijcie po coś do picia – dzisiaj przeniosę was do świata pełnego zbrodni, pożądania oraz niezdrowej obsesji.

Villanelle to chodząca maszyna do zabijania; kobieta ceni sobie precyzję oraz dbałość o każdy szczegół. Jednak nie zawsze taka była, a my już od pierwszych stron poznajemy jej przeszłość, jak i prawdziwą tożsamość, którą starannie ukrywa przed światem. Zakładająca wiele masek uwodzicielka w rzeczywistości jeszcze kilka lat temu była studentką filologii francuskiej oraz lingwistyki na Uniwersytecie Perskim w środkowej części Rosji. Jej prawdziwa postać, czyli Oksana Woroncowa, zginęła tragiczną śmiercią, gdy pełna ambicji kobieta otrzymała kuszącą propozycję nie do odrzucenia, która całkowicie odmieniła całe jej życie.

Jakże pięknie jest stać w samym środku wirującego świata i wiedzieć, że jest się narzędziem przeznaczenia.

Prawdą jest, że uwielbiam czytać o antagonistach, a czystym faktem można nazwać to, iż tytułowa Villanelle właśnie taką złą postacią jest. Z niesłychaną przyjemnością śledziłam jej przygody, jednocześnie cierpliwie obserwując poczynania pracującej w MI5 Eve Polastri. Często przyłapywałam się wtedy na myśleniu, jak blisko konfrontacji były główne bohaterki, zaciekle licząc na długo wyczekiwaną scenę, gdy wreszcie staną twarzą w twarz. Było blisko, jednak ostatecznie pociągnięta zostałam za nos – autor w mistrzowski wręcz sposób przedstawił pierwsze spotkanie kobiet, które mimo wszystko miało miejsce bez najmniejszej świadomości jednej z nich.

Książka ta pełna jest wielu barwnych opisów, które wzorowo przenoszą czytelnika w sam środek akcji. Już sam początek niesamowicie mnie zaintrygował, wprowadzając do zupełnie nieznanego wcześniej świata. Brutalne morderstwa, które odruchowo napinały mięśnie czytelników, szalona namiętność oraz chore pragnienie tego, co nieosiągalne – tak mało, a jednak wiele potrzeba, aby całkowicie trafić w moje gusta. Jednocześnie warto również wspomnieć, iż nie jest to lektura lekka, wręcz przeciwnie – jest ona pełna fizycznego cierpienia, momentami przerażających seksualnych fetyszy oraz licznych uniesień i zdecydowanie powinna zostać określona jako bezwstydna. Wszystkie te czynniki odbieram jednak całkowicie pozytywnie; „Kryptonim Villanelle” to pozycja mocna oraz odważna. I to naprawdę dobrze.


Nauka, kultura – wszystko pięknie, ale przecież oczekiwała od niej czegoś więcej. Pragnęła zobaczyć w jej oczach pożądanie. Zobaczyć, jak wszystko to, co dawało jej przewagę nad Oksaną – łagodność, cierpliwość, pieprzona cnota – rozpuszcza się i przekształca w seksualną uległość.

Nie ma książki bez wad, a i tutaj znalazło się ich kilka. Pomimo paru czysto-składniowych błędów takich jak nieodpowiednie przeniesienie dalszej części dialogu do kolejnego akapitu, było jednak naprawdę dobrze. Jednocześnie uważam tę książkę za zdecydowanie zbyt krótką i chociaż posiadam kontynuację, o wiele lepszym pomysłem byłoby złączenie obu części w jedną spójną całość. Ogólnie jednak mówiąc muszę przyznać, że podczas czytania bawiłam się świetnie. Akcję śledziłam z zapartym tchem, jednocześnie nieświadomie kibicując głównej bohaterce, która przecież powinna być daleka od zyskania chociaż grama mojej sympatii. Tutaj znów laury lecą do autora, bo pozostawił mnie z moralnym dylematem, jednocześnie udowadniając, że są jeszcze kreatywni debiutanci, zwyczajnie potrafiący pisać genialne książki.


OPIS: Villanelle. Nie ma sumienia. Nie ma poczucia winy. Nie ma słabości. Zabójczyni doskonała. Rosyjska sierota, ocalona przed karą śmierci za brutalną zemstę, której dokonała na zabójcach jej ojca. Wyszkolona i bezlitosna, dostaje nowe życie, nowe nazwiska, nowe twarze ‒ wszystko, czego potrzebuje. Jej zleceniodawcy nazywają siebie "Dwunastoma". Ona jednak nic o nich nie wie. Zadania zleca jej Konstantin, człowiek, który ją uratował. Eve Polastri. Służy w MI5, póki nie popełni poważnego błędu. Z czasem ściganie bezlitosnej zabójczyni, Villanelle, staje się dla niej czymś więcej niż pracą. Staje się sprawą osobistą. 










Tytuł: Kryptonim Villanelle
Autor: Luke Jennings
Ilość stron: 231
Wydawnictwo: Rebis
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller
Wydanie: 30 lipca 2019


Za możliwość przeczytania oraz recenzji dziękujemy wydawnictwu:






„Polski film” i „remake” w jednym zdaniu po prostu nie może stworzyć dobrej mieszanki. Jeśli dodamy do tego znane polskie nazwiska, kojarzone często ze słabych ról bądź niewymagających seriali, dostajemy poczucie, że to najgorzej wydane kilkadziesiąt złotych w naszym życiu. Tym razem nasze narodowe kino mile mnie zaskoczyło, a ja wyszłam z sali z uśmiechem, bez wcześniejszego zerkania na zegarek z nadzieją, że czas szybciej minie. 

„(Nie)znajomi” to polska wersja kultowego filmu znanego między innymi jako „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”. Opowiada o grupie przyjaciół, którzy podczas wspólnej kolacji postanawiają zagrać w grę, polegającą na pozostawieniu telefonów na środku stołu i czytania każdej wiadomości na głos. Niby banał, prawda? Ilu z nas przeczytałoby gratulacje o kolejnym wygranym BMW albo słowa od wróżki, mówiące, że czeka nas zastrzyk gotówki bądź ugodzenie strzałą Amora? O dziwo oklepany pijacki pomysł przeradza się w łamacza serc i rosyjską ruletkę, która niejednej osobie przy stole zniszczy życie. Na jaw wychodzą tajemnice, o które nie podejrzewałoby się drugiej połówki albo głęboko skrywane sekrety, stawiające długoletnią przyjaźń pod ogromnym znakiem zapytania. Idealnie oddana sytuacja, nakręcona dozą polskości i mentalnością naszych rodaków sprawiła, że uśmiech pojawił się na mojej twarzy, a film nabrał realności. Początkowe słowa „nie mam nic do ukrycia” zamieniają się w zamianę telefonów, rozmowę w obcym języku, by ukryć prawdę oraz wymyślanie imion osób, które nie istnieją. Iluzja pozornego szczęścia zamienia się w zdmuchnięte domki z kart i do głównych bohaterów dociera, że właściwie nie znają osób, z którymi od lat dzielą życie. 

Nie ukrywam, że nie miałam wielkich wymagań względem tej produkcji. Ot tak, wstąpiłam do kina, korzystając z wizyty w Polsce i chciałam zobaczyć film, którego hiszpańską wersję widziałam kilka dni wcześniej. Ponadto zaciekawiła mnie informacja, że jedna z grających w niej aktorek – Kasia Smutniak – to Polka, która swój talent postanowiła teraz umieścić w polskim remake'u. Mimo początkowej niechęci wyszłam z kina zadowolona i z poczuciem, że coś na polskim rynku zaczyna się dziać. „Planeta singli” i „Listy do M” były kinowymi hitami, przecierając beznadziejne szlaki filmów pokroju „Kac Wawa”. Statystyki pokazują, że nie tylko moje serce zostało podbite – debiutancka rola reżyserska Tadeusza Śliwy okazała się sukcesem i w przeciągu kilku dni do kin wybrało się ponad sto tysięcy osób, przynosząc twórcom ogromne pieniądze.

„(Nie)znajomi” to film idealny na wieczór ze znajomymi, pokazujący, że jest w Polsce wielu dobrych aktorów i warto dać szansę komuś innemu niż Karolakowi czy Szycowi. Wychodząc z kina, zastanawiałam się, ile tajemnic wyszłoby na jaw, gdybym zorganizowała taki wieczór w towarzystwie znajomych. Obawiam się jednak, że weszlibyśmy jako trzy pary i singiel, zupełnie jak bohaterowie tego przeboju, a wyszli jako paczka pokłóconych panien i kawalerów.



OPIS: Grupa przyjaciół postanawia, że do końca kolacji wszystkie rozmowy telefoniczne mają być w trybie głośnomówiącym, a smsy - odczytywane.




Gatunek: Dramat, komedia
Produkcja: Polska
Rok produkcji: 2019
Reżyseria: Tadeusz Śliwa
Scenariusz: Tadeusz Śliwa, Katarzyna Sarnowska



„Wyspa Mgieł” to debiut literacki Marii Zdybskiej, który w moje ręce trafił po wygraniu charytatywnej akcji w serwisie Allegro. Od dawna miałam ochotę zapoznać się z tą pozycją, a obietnica przeznaczenia funduszy na szczytny cel stanowiła dodatkową motywację i tak po bolesnych dwóch latach wreszcie odważyłam się zamknąć wakacyjne czytelnicze plany, ostatecznie po nią sięgając.

Na półkę z fantastyką bałam się sięgać głównie z powodu tego, że Marię Zdybską znam prywatnie. Nie wiedziałam czy w ogóle powinnam brać coś napisanego jej piórem, ponieważ zwyczajnie nie byłam pewna własnego obiektywizmu względem treści. Czytając jednak jej debiutancką powieść, całkowicie odrzuciłam od siebie kto ją napisał, skupiając na zapoznawanych wydarzeniach oraz fabule. Wydana w 2017 roku powieść, doczekała się odrodzenia kilka lat później, jednak ja skupię się na pierwowzorze, ponieważ tylko z nim obcowałam. Warto jednak zacząć od pytania, jaką jakość ofiarował czytelnikowi, który kuszony wieloma cytatami, banerami oraz promocjami, w końcu po niego sięgnął.

Żywi byli bardziej niebezpieczni niż umarli.

Już na początku książki poznajemy główną bohaterkę. Lirr, bądź jak kto woli Elirrianoi to przybłęda, którą piraci wyłowili z morza. Jej rodzice są nieznani, a mężczyzna, którego miała za ojca sprowadził ją do Ysborga dla lepszej przyszłości. Wbrew swojej naturze zmuszona jest więc żyć na pozornej wolności, odizolowana od innych ludzi oraz łapiąc desperacko każdy powiew samodzielnych decyzji. Jej kroki są jednak monitorowane, a momentami wyprzedzane, ponieważ zasady Królowej Maeve są nie do złamania. Jej woli nie można się sprzeciwić, więc gdy ostatkami sił wysyła podopieczną w niemal samobójczą misję zdobycia magicznego lekarstwa, nie ma ona innego wyjścia niż dzielnie gnać przed siebie z nadzieją powodzenia. 

Obiecująca lektura nosi na kartach zapach wody morskiej oraz powiew magii, a ja przymykałam oko na zachowanie głównej bohaterki, zwyczajnie ciekawa wartkiej akcji. W pewnym momencie jednak dotarłam do punktu, gdy odkładałam książkę na bok, ponieważ niedojrzałość, naiwność, a chwilami zwyczajna głupota Lirr działały mi na nerwy. Z przykrością muszę przyznać, że dziewczyna jest jedną z większych wad tej książki i kurczę, zwyczajnie ciężko mi się czytało, w szczególności z powodu tego, że całość opowiadana jest właśnie z jej perspektywy. 

Fantastyka jest niesamowicie ciężkim gatunkiem, to fakt oczywisty. Maria Zdybska miała więc przed sobą ogromne wyzwanie wykreowania własnego świata, który, nie powiem, zapowiadał się obiecująco. Niestety porządnym minusem jest tu brak przedstawienia go: mapki lub chociażby opisów, bo o wiele bardziej powinny skupiać się one na otoczeniu, niż myślach zbuntowanej Lirr, która życzyła źle kolejnej dopiero co napotkanej na swojej drodze postaci. Okrojony obraz sprawiał, że wczucie się w akcje było trudnością, co odbiło się nie tylko na szybkości czytania oraz płynięcia przez fabułę, ale i na odbiorze całości. Chętnie dowiedziałabym się więcej o Królowej Maeve, bo jest to kobieta władająca twardą ręką, w pierwszej części ukazana jako podatna na zranienie. Jednocześnie otacza ją ciemna aura pewnego rodzaju zagrożenia oraz niebezpieczeństwa wobec głównej bohaterki. 

— Czy w ogóle nie zastanawia cię, jak to możliwe, że żyjesz pomimo tego, że… cię zabiłem?
— Może po prostu jesteś kiepskim strzelcem. 

Warto wspomnieć błędy autorki, które jakimś cudem zostały pominięte podczas ostatecznej korekty: ucięte zdania, takie jak na przykład „Oczywiście poza Asterle – pomyślał, a po chwili z przekąsem – …jej ludźmi i służącymi”, dublowane słowa, niewyeliminowane po poprawieniu, pokroju „gdy się obudziła się” lub powtórzenia typu „wymacała po omacku”. Jak już mówimy o niedociągnięciach to warto również wspomnieć o morzu oraz piractwie, czyli rzeczach, które powinny być synonimami całej powieści. W „Wyspie Mgieł” stanowią one jedynie drobne punkty zaczepienia, co mam nadzieję ulega zmianie w kontynuacji. I ja nie twierdzę wcale, że „Wyspa Mgieł” jest złą książką. Napisana została stylem, którego brakowało mi w czytanych niedawno pozycjach, obejmuje ją przyzwoita szata graficzna, a akcja oraz sceny utrzymujące napięcie nieświadomie odbierały mi dech, bo zwyczajnie nie wiedziałam, do czego jest w stanie posunąć się autorka. Problem polega jednak na tym, że jest ona po prostu nieco niedopracowana, miejscami zwyczajnie nudziła no i czytania nie polepszał fakt ciężkiego charakteru Lirr, która jedyne, o czym myślała w przerwach między obrażaniem wszystkich wokół, to chłopak, który jej się podobał.


Ostatecznie ją polecam: bo nie jest krzywdząca, a nawet umili wieczór, poranek lub południe, w zależności od pory, w której po nią sięgniecie. Przymrużcie jednak oko na pewne kwestie lub zwyczajnie kupcie drugą wersję, czy jak kto woli, drugie wydanie, „Wyspy Mgieł”. Gwarantuję, że jeśli wydawnictwo faktycznie pozbyło się technicznych wpadek pierwowzoru, nie ograniczając edycji do okładkowego logo, nie powinniście się zawieść!



Billedresultat for wyspa mgieł okładkaOPIS: Czasami dwie dusze łączy więź silniejsza niż śmierć. Ona – przybrana córka pirata, uratowana z morskiej kipieli. W jej przeszłości ukryty jest klucz do potężnej mocy, która może przynieść wybawienie lub zgubę. On – potężny mag, wyrzutek, arogant i sybaryta. Od lat poszukuje, choć sam nie wie, czego i dlaczego. Kiedy jednak ich drogi się spotykają, przejmują nad nimi kontrolę siły potężniejsze od nich samych. Bogowie i demony, nieumarli i czarnoksiężnicy, zapomniana magia i stracone życia – droga do ich poznania zaczyna się na tajemniczej Wyspie Mgieł.









Tytuł: Wyspa Mgieł
Autor: Maria Zdybska
Ilość stron: 480
Wydawnictwo: Inanna
Kategoria: fantastyka, fantasy, science fiction
Wydanie: 15 maja 2017



Jodi Picoult jest dla mnie synonimem dobrej lektury, okraszonej chwilami smutku i zadumy, kilkukrotnego ściśnięcia w środku i z pewnością historii, która zostaje w głowie na długo. Tak było i tym razem, a kolejną jej powieść pochłonęłam z zapartym tchem gdzieś pomiędzy wykładami i w trasie.  

„W naszym domu” to historia osiemnastoletniego Jacoba Hunta – chłopaka, niezwykle inteligentnego, zakochanego w kryminalistyce i na pierwszy rzut oka naprawdę cudownego. Jednak od najmłodszych lat zdiagnozowany jest na zespół Aspergera, który czyni z niego wycofanego. Jest to lekka postać autyzmu, która sprawia, że wszystko jest trudne. Jacob ma problem z postrzeganiem i rozumieniem świata, okazywaniem emocji oraz problemy w komunikacji z drugim człowiekiem.  Jego miłość do kryminalistyki staje się przekleństwem, gdy ktoś zabija jego terapeutkę, a wszystkie ślady wskazują na bezbronnego chłopaka, który niezbyt dobrze rozumie co się wokół niego dzieje. Na dodatek charakterystyczne cechy choroby, jak brak kontaktu wzrokowego, brak empatii i szybkie zdenerwowanie nie pomagają w odparciu zarzutów.

Osobiście wyznaję pogląd, że "normalny" to jest tryb uruchamiania komputera.

Jodi Picoult w znany dla siebie sposób wprowadza czytelnika w świat choroby i problemów rodzinnych. Różne perspektywy, z których opowiedziana jest historia, sprawiają, że możemy wczuć się w postać dziecka z zespołem Aspergera, by chwilę później siedzieć w głowie matki. Matki, która każdego dnia walczy, by jej syn czuł się dobrze w niezrozumianym świecie, a także, by w przyszłości umiał poradzić sobie sam. Wprowadzony wątek budzących się uczuć po burzliwym rozwodzie uświadamia, że w każdej chwili mogą obudzić się w człowieku uczucia, o które się nie podejrzewał i nie sądził, że te jeszcze kiedykolwiek się pojawią. Zwłaszcza w chaosie walki o spokój i wolność dla dziecka. 


"W naszym domu” to historia ukazująca osoby z zespołem Aspergera nieco z innej perspektywy. Pokazanie, że to nie są osoby chore, opóźnione bądź niepełnosprawne, ale borykające się z problemami, które dla normalnego człowieka nie istnieją. Jacob nie umie odbierać metafor, nie wyłapuje ironii i bierze wszystko dosłownie. Jego matka nigdy nie otrzyma od niego głębokiego spojrzenia w oczy wzrokiem pełnym wdzięczności za przestrzeganie planu dnia i tygodnia, co pozwala nastolatkowi zapanować trochę nad chęcią idealnego porządku.

Jest to kolejna pozycja Picoult, która ukazuje problem chorób, radzenia sobie z nimi, a jednocześnie nie zapomina o środowisku i walce rodziców, nawet jeśli ci nie wytrzymali napięcia i postanowili uciec, zostawiając problem daleko za sobą, z nadzieją, że po wyjeździe to przestanie ich dotyczyć. Od tej książki trudno się oderwać, a czytelnik pozostaje z milionem myśli kłębiącym się po przewróceniu ostatniej kartki. Nie zawiodłam się kolejny raz, a Jodi świetnie broni się przed mianem „autora jednego bestselleru”, bo każda jej powieść okazuje się sukcesem. Zresztą przekonajcie się sami i poświęćcie jeden z jesiennych wieczór i ze dwa kubki herbaty.


OPIS: Kiedy twoje dziecko nie jest w stanie spojrzeć ci w oczy, czy oznacza to, że jest winne najgorszej zbrodni? Nastoletni Jacob Hunt cierpi na zespół Aspergera, czyli łagodną postać autyzmu. Nie umie czytać sygnałów społecznych ani wyrażać swoich myśli i uczuć. Na pierwszy rzut oka to zupełnie normalny, inteligentny i elokwentny chłopak, jednak każde odstępstwo od codziennej rutyny, każda zmiana w ustalonym porządku dnia może wytrącić go z równowagi. Nieważne, czy chodzi o zbyt jasne światło, dotyk obcej osoby, szelest zgniatanego papieru, pomarańczowy kolor, czy nieodpowiednią konsystencję płatków śniadaniowych z mlekiem – Jacob potrafi wpaść w furię z byle powodu. Ma też, jak wielu młodych ludzi z zespołem Aspergera, obsesyjne zamiłowanie do jednej, specjalistycznej dziedziny – w jego przypadku jest to analiza kryminalistyczna. Chłopak pojawia się w miejscach, gdzie policja prowadzi śledztwo, instruuje detektywów, co należy robić… a do tego najczęściej ma rację. Gdy policja znajduje zwłoki jego prywatnej instruktorki umiejętności społecznych, Jacob sam staje się obiektem zainteresowania detektywów. Wszystkie charakterystyczne cechy zespołu Aspergera: unikanie kontaktu wzrokowego, impulsywność, dystans fizyczny, w oczach policjantów mogą być równoznaczne z przyznaniem się do winy. Jacob niespodziewanie zostaje oskarżony o morderstwo.




Tytuł: W naszym domu
Autor: Jodi Picoult
Ilość stron: 696
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Kategoria: literatura obyczajowa, literatura piękna
Wydanie: 11 stycznia 2011





Zanim w ogóle zaczęłam czytanie tej pozycji, zapoznałam się z wieloma analizami oraz recenzjami. Czysta ciekawość nie pozwoliła mi odpuścić takich pokus, które mistrzowsko zaowocowały poznaniem całej książki przed przebrnięciem przez wszystkie 472 strony. Zaczęło się od tego, że wreszcie włożyłam spodnie, otwierając pierwszą stronę… po czym przeczytałam niecałą połowę i odłożyłam książkę na kolejne kilka dni. Gdybyście zastanawiali się w jaki sposób wygląda moje podejście do obowiązków, to właśnie tak można go opisać. Podstawowym pytaniem powinno być jednak: czemu lektura 365 dni zajęła mi tyle czasu? Jak zawsze nie będę długo trzymała Was w niepewności.

„365 dni” to debiutancka powieść Blanki Lipińskiej, która promowana była pod hasłem „Obrzydliwie romantyczna, skrajnie prawdziwa i inspirująca..”. Obrzydliwa to ona jest ogólnie, zacznijmy od tego, a pozostałe słowa należy kategorycznie wykreślić, bo dawno nie czytałam takiego kłamstwa. Pozycja ta rozpoczyna się od gwałtu oralnego na pokładzie samolotu, gdzie w prymitywny sposób podkreślona została męskość głównego męskiego bohatera. Teoretycznie wykreowany on został na silnego mafiozę, głowę rodu i tak dalej… W praktyce wyszło zupełnie inaczej.

Laura to postać pozornie bez skaz; perfekcyjnie zna angielski, ma faceta, na którego wiecznie narzeka, bo przecież zasługuje na wszystko, co najlepsze, a domiar złego  straciła pracę. Zagubiona i dość niepewna swojej przyszłości wyjeżdża na Sycylijskie wakacje, gdzie świętuje również swoje urodziny. Massimo miał wizję; po postrzale ujrzał kobietę swoich snów, więc postanawia za wszelką cenę ją odnaleźć oraz posiąść. Okazja natrafia się już po pierwszych stronach, gdzie od razu na siebie wpadają. Od tamtej pory Laura widuje swojego prześladowcę na każdym kroku, ostatecznie dzięki dość słabej intrydze trafiając w jego sidła. Tam niecierpliwa romansu autorka przechodzi do konkretów, rzucając przez Massimo kluczowe ultimatum; 365 dni z nim lub śmierć najbliższych. Widać brak doświadczenia w pisaniu autorki, bo bohaterowie drugoplanowi potraktowani zostali w dość typowy sposób, a mianowicie byli wspominani tylko wtedy, gdy pasowało to do fabuły. Dziewczyna Massima pojawiła się jedynie w pierwszym rozdziale, gdzie potem słuch po niej zaginął. Nie zdziwiłoby mnie jednak w kolejnych częściach powróciła, aby wprowadzić trochę zamieszania, bo tak, to coś ma już kontynuację (i to nie jedną, a  dwie!). No ale gdybanie, gdybaniem, wróćmy do początku, czyli pierwszej części tej nieśmiesznej karuzeli żenady.

Zazdrość to słabość, a odczuwa się ją jedynie wtedy, kiedy człowiek czuje, że rywal jest jej godzien.

Laura oczywiście przystaje na “propozycję” swojego porywacza, od razu oddając się rozkoszom luksusu. Przerywając czytanie i wracając do niego następnego dnia pomyślałam, że mój egzemplarz musiał być wadliwy, ponieważ zmiana jej zachowania była tak nielogiczna oraz nagła, że nawet określenie “syndrom sztokholmski” nie miało tu zastosowania, a wyznania nienawiści rzucane w jednej z pierwszych scen nie posiadały żadnego pokrycia. Rodzina odeszła na drugi plan, przyjaciele również, a jedyne co się liczyło to robienie Massimo na złość oraz łóżkowe perwersje. Punkt, który zaliczam na plus, to prymitywny wręcz styl, dzięki czemu strasznie szybko dało się przebrnąć przez tę katorgę nieśmiesznych żartów. Główna bohaterka z pozoru wiedziała tak wiele, a jej znajomość oraz zainteresowanie fachem, w którym przecież ma tak dużo doświadczenia, ograniczała się do narzekania, że hotel “miał wiele niedociągnięć, które (moje) sprawne oko specjalisty od razu wychwyciło”. Aż chciałoby się westchnąć i spytać “jakie rzeczy?”. Odpowiedzi jednak byśmy nigdy nie otrzymali. A szkoda, bo może wtedy wyciągnęłabym z tej książki chociaż jedną zaletę. Intrygi, robienie sobie na złość oraz punkt kulminacyjny… całość niesamowicie łatwo dało się przewidzieć. Końcówka urwana została w środku zdania, jakby Blanka nagle machnęła ręką i stwierdziła, że walić, bo już jej się odechciało.

I szczerze? Mi też się już nie chce pisać o tym gniocie, bo mam zwyczajnie lepsze rzeczy do roboty, niż wylewanie złości na kolejną krzywdzącą książkę.


OPIS: Obrzydliwie romantyczna, skrajnie prawdziwa i inspirująca... Laura wraz ze swoim chłopakiem Martinem i dwójką przyjaciół wyjeżdżają na wakacje na Sycylię. Drugiego dnia pobytu – w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny – dziewczyna zostaje porwana. Porywaczem okazuje się głowa sycylijskiej rodziny mafijnej, szalenie przystojny, młody don Massimo Toricelli. Mężczyzna kilka lat wcześniej przeżył zamach na swoje życie. Postrzelony kilka razy prawie umarł, a kiedy jego serce przestało bić, przed oczami zobaczył dziewczynę, a dokładnie Laurę Biel. Gdy przywrócono go do życia, obiecał sobie, że odnajdzie kobietę, którą zobaczył. Massimo daje dziewczynie 365 dni na to, by go pokochała i z nim została. „Ojciec chrzestny” w połączeniu z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”.








Tytuł: 365 dni
Autor: Blanka Lipińska
Ilość stron: 472
Wydawnictwo: Edipresse
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Wydanie: 4 lipca 2018



Kilka lat temu przemysł wydawniczy przeszedł prawdziwe bum, gdy na rynku pojawiło się znane wielu osobom „After”. Początkowo pisane na Wattpadzie fanfiction zostało jedynie zmienione pod względem imion głównych bohaterów, gdzie Harry został Hardinem, a sława autorki nabierała rozpędu. O dziwo nie tylko Amerykanie mają takich powieściopisarzy – Polska wcześniej doczekała się rodowitej Anny Todd, a dokładniej Niny Reichter.

„Ostatnia spowiedź” to opowieść o zupełnym przypadku i dwójce ludzi, którzy poznają się w nieprawdopodobny sposób – oboje zostają uwięzieni na lotnisku. Brzmi schematycznie i nieco wattpadowo, ale gdy Nina stawiała swoje pierwsze pisarskie kroki ze „Spowiedzią”, ten pomarańczowy portal ledwie raczkował i z pewnością nie był tak znany w naszym kraju. Pierwowzór Billa – Braden – to zagubiony nastolatek, pochłonięty przez świat show biznesu. Jest liderem rockowego zespołu, za którym szaleją dziewczyny w całej Europie. Pomimo sławy i pieniędzy, czuje, że czegoś mu brakuje i dziwi się, gdy nowo poznana dziewczyna nie rozpoznaje w nim gwiazdy. Postanawia iść w tym kierunku i sam nie przyznaje się Ally, wpadając jednocześnie w wir kłamstw wobec młodej Amerykanki. Nadzieja na odepchnięcie scenicznego wizerunku i nawiązanie normalnej znajomości sprawia, że Rotchild zaczyna ufać nieznajomej, a jego ciało wypełnia się przeczuciem, że Ally lubi go za to, kim jest, a nie za fakt bycia sławnym.

Bo gdy mówi serce, muzyka milknie a słowa bledną 

Zwykły przypadek czy zbieg okoliczności sprawia, że ta dwójka spędza długie godziny na pogaduszkach o wszystkim i o niczym, a telefony zyskują nowe zapisane numery. Kolejne dni rozłąki uświadamiają im, jak dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Telefoniczne rozmowy były ich oderwaniem od rzeczywistości, do której nadal nikt z nich nie chciał się przyznać. Ally tkwiąca w toksycznym związku, z którego nie mogła wyjść przez nielojalnych rodziców i Braden – słynna gwiazda, musząca na każdym kroku uważać na swoje ruchy, by nic się nie wydało. Karuzela kłamstw zaczyna kręcić się coraz szybciej, a on przywykł już do wymyślania historyjek, umiejętnie omijając tematy dotyczące koncertów, wywiadów i gwiazdorskiego życia.



Historia Ally i Bradena to opowieść o dwójce ludzi, pochodzących z różnych światów i borykających się z odmiennymi problemami, ale jednocześnie poszukującymi tego samego – zrozumienia i miłości oraz momentu oderwania od często szarej rzeczywistości. Ich rozmowy były niemal dotykami pędzla na szarym płótnie, który wraz z każdym wyczekanym w niecierpliwości połączeniem dostawał coraz to kolejnych kolorów.

„Ostatnia spowiedź” to seria nazywana „hitem internetu”. Początkowo publikowana na blogu historyjka z rodzaju fanfiction o Tokio Hotel prędko podbiła serca tysięcy ludzi i przyniosła Ninie pierwszą sławę, pchając ją do myśli o wydaniu. Pozmieniane imiona i fakty sprawiły, że ludzie spoza fandomu tego niemieckiego bandu również rozkochali się w kolejnych tomach. Brak wyidealizowanych postaci i problemy, które mogą przydarzyć się każdemu, sprawiły, że kolejne strony książek wciągają czytelnika jeszcze bardziej, stawiając go na drodze relacji, której sam pragnie. Niepoprawne romantyczki mojego pokroju rozkochają się w przygodach i rozterkach tej dwójki, wciągając się w serię „Spowiedzi” i pochłaniając kolejne zdania z zapartym tchem.


OPIS: Bradin Rothfeld jest dziewiętnastoletnim rockmanem. Kobiety w całej Europie wzdychają do jego brązowych oczu i cudownej, niemal dziewczęcej urody. Wracając z trasy koncertowej Brade spóźnia się na przesiadkę i spędza noc na opustoszałym lotnisku. Jeszcze nie wie, że będzie to najdziwniejsza noc w jego życiu. Spotyka wtedy Ally Hanningan. Tajemniczą Amerykankę, która go nie rozpoznaje. Spędzają ze sobą kilka magicznych, niezapomnianych godzin. A późnej wspaniała noc się kończy. I oboje już wiedzą, że nie spotkają się więcej. Nigdy więcej. Bo zbyt mocno czują, co rodzi się między nimi. Żadne z nich nie może się teraz zakochać. Ally jest zajęta – uwikłana w dziwny związek, z którego na razie nie może się wyplątać, a Brada obowiązuje kontrakt płytowy, który mówi – „prasa nie może odkryć twoich kobiet”. Brade jednak używa podstępu i ciągnie tę znajomość. Pozostaje tylko jeden szkopuł. Ally nadal nie ma pojęcia, kim jest Bradin. I również skrywa pewien sekret. Co zrobi Bradin, pragnąc dziewczyny, której nie powinien nawet tknąć?
Miłość, zazdrość, show biznes. Ostatnia spowiedź. Poczuj, jak kocha ten, którego kochają tysiące…




Tytuł: Ostatnia spowiedź
Autor: Nina Reichter
Ilość stron: 380
Wydawnictwo: Novae Res
Kategoria: romans, new adult, literatura młodzieżowa
Wydanie: 15 listopada 2012

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

 

Na skróty

     
     
     
     
 

Kreatywne oceny

01/10 02/10 03/10 04/10 05/10 06/10 07/10 08/10 09/10 10/10 Patronat Medialny

POPULAR POSTS

  • Kolejne 365 dni – Blanka Lipińska
  • Depresja, czyli gdy każdy oddech boli – Monika Kotlarek
  • Narzeczona na chwilę – Monika Serafin
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Zaobserwuj nas na Facebooku!

Czarno na kreatywnym

Zostań z nami

Odwiedziny

Archiwum bloga

W skrócie

Jesteśmy czarno na kreatywnym — pikselowym atramentem niekonwencjonalnie wypowiadamy się na interesujące nas tematy, wykorzystując w ten sposób chwilę wolnego czasu w szalonym zagranicznym życiu.

Popularne posty

  • [PRZEDPREMIEROWO] “DRWAL. MIŁOŚĆ, KTÓRA NARODZIŁA SIĘ Z NATURY" – K. N. Haner
  • DZIECI Z BULLERBYN – Astrid Lindgren
  • Pokonać mrok – Lisa Jewell

Nasze najnowsze patronaty

Nasze najnowsze patronaty

Copyright © Czarno na Kreatywnym. Designed & Developed by OddThemes