[PRZEDPREMIEROWO] Zemsta ma twoje imię – Monika Magoska-Suchar
Można wiele powiedzieć o książce, na podstawie jej objętości. Ja na przykład często mam tak, że otwierając daną pozycję poprzez ilość stron oceniam, jak wiele dram może zostać wepchnięte i jak spore jest prawdopodobieństwo tego, że zbyt wysokie ambicje autora, nieproporcjonalne do odpowiedniej ilości stron, faktycznie coś zepsują.
Pomysł na „Zemsta ma twoje imię” był naprawdę dobry: bogacz musi awaryjnie lądować w Grecji, tam w barze poznaje urodziwą Polkę, z którą niezobowiązująco idzie do łóżka. Problem jest jednak taki, że ona liczy na wiadomość od niego, ale nigdy jej nie otrzymuje. W kolejnej części dowiadujemy się, że Ian leci do Polski, aby zająć się zmianami kadrowymi i nadzorem nad nową inwestycją hotelarską w Warszawie. Tam ponownie spotyka Ewę, którą zatrzymuje w pracy pomimo wspomnień z wakacji. Oboje pamiętają, co miało miejsce w hotelowej windzie, a potem pokoju i oboje chcą więcej, niż mogą otrzymać. Jednak nic nie jest takie, jakim się wydaje, a tytułowa zemsta... ma imię przedobrzenia.
Stalkerzy to osoby, które mogą wyrządzić wielką krzywdę. Ta kobieta jest jedną z nich. Jest niebezpieczna. Potrafi usidlić, omamić i zmusić do robienia tego, na co się nie ma ochoty i co kłóci się z wyznawanymi przez nas normami. Traktuje życie jak film, sama pisząc do niego scenariusz. Niestety trafiło na mnie i nieświadomie zostałem aktorem w wykreowanej przez nią rzeczywistości.
Bohaterowie zachowywali się gorzej niż jacykolwiek nastolatkowie, wręcz mogę powiedzieć, że łatwo porównać ich do zwyczajnych dzieci. Ian uchodził za potężnego, pewnego siebie samca alfę, businessmana bez skrupułów… a w rzeczywistości dał się oszukać zwykłej kobiecie bez jakichkolwiek wpływów oraz możliwości realnego szantażu. Nie rozumiałam czemu w ogóle nawiązał z nią współpracę wiedząc, jaki może mieć to koniec, bo sam twierdził, jak ważny jest dla niego profesjonalizm i brak romansów w pracy… jednocześnie dobierając się do Ewy podczas jej rozmowy kwalifikacyjnej. Postać kobiety pozostawia natomiast jeszcze więcej do życzenia, ponieważ autorka nieźle popłynęła podczas tworzenia jej psychologicznego portretu. Ogromne brawa należały się Ianowi, gdy wreszcie postanowił się jej pozbyć, ale znowu: sposób, w jaki tego dokonał i wyczucie czasowe sprawiały, że zaskoczenie czymś tak niemoralnym odebrało mi na chwilę mowę. To był jeden z dwóch momentów, gdy chciałam odłożyć książkę i już do niej nie wracać, a uwierzcie, że nie zdarza się to często.
Lęk mnie upokarzał.
Niespełna trzystustronicowa książka porządnie nasuwała skojarzenia do bestsellerów „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” oraz „365 dni”, co pozostawało wrażenie marnej kalki. Zrozumiałabym wiele form inspiracji, ale przebitka sceny w windzie oraz innych wyuzdanych, acz przepisanych niemal kropka w kropkę scen erotycznych sprawiły, że moja wiarygodność względem kreatywnych zdolności autorki poleciała na łeb na szyję. Przez jeden z takich opisów zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czy wpychanie w pochwę całej łyżki lodów nie miało prawa skończyć się jedynie zapaleniem pęcherza. Ponadto nie jestem pewna czy podjęte na końcu powieści rozwiązania fabularne nie były zbyt wyidealizowane, bo nie oszukujmy się, ale wiele rzeczy miało prawo pójść nie tak, a skomplikowanie oraz przebieg całej akcji nie miały niemal żadnych potknięć.
Na plus mogę zaliczyć styl autorki, który był niesamowicie przyjemny. Powieść czytało się zaskakująco szybko, a opisy zostały proporcjonalnie wymierzone do dialogów, przez co żadna z form nie dominowała. Jeśli miałabym ocenić „Zemstę…” jako debiut, dałabym mu pięć na dziesięć. A wszystko dlatego, że widać tu ogromny, chociaż nieco niewykorzystany potencjał.
1 comments
na ten moment, nie planuję czytać tej książki. 😊
OdpowiedzUsuń