O książkach Penelope Douglas słyszałam wiele, między innymi to, że niektóre z nich są wypełnione bardzo kontrowersyjnymi treściami. Początkowo sięgnęłam więc po tę bezpieczną opcję, która kupiła mnie opisem oraz motywami – recenzję „Tryst Six Venom” znajdziecie od jakiegoś czasu na blogu (KLIK). Potem nadeszła pora na nieco bardziej hardcore’ową jazdę: według wielu osób na przykład z Twittera „Credence” była najgorszą powieścią autorki i podeszłam do niej chociaż trochę spodziewając się tego, co mogłam zastać w środku. Na rzeczywistą zawartość książki nie byłam gotowa i chociaż kierowałam się swoją standardową zasadą „jak już zaczęłaś czytać, to skończ”, czytnik pozbył się tego okropieństwa za mnie. Jego wina, że jednak nie doczytałam, chociaż dotarłam do połowy. I była to połowa za dużo, chociaż znając siebie pewnie kiedyś znowu po nią sięgnę.
Drugą prawdziwą szansą, daną autorce, jest więc „Birthday Girl”: opowieść o zakazanym romansie dziewiętnastoletniej dziewczyny z trzydziestoośmioletnim ojcem jej chłopaka. Różnica wieku to coś totalnie dla mnie, a i nieco pokręconym motywem wcale nie pogardziłam. Połową sukcesu było to, że faktycznie skończyłam ją czytać – drugą, że nawet przypadła mi do gustu.
Jordan wpada na Pike’a, gdy ukochany chłopak bawi się na jej własnej urodzinowej imprezie… podczas gdy ta jest nadal w pracy. Zamiast spełnić złożoną jej obietnicę i odebrać ją po ciężkiej zmianie, ten upija się oraz demoluje mieszkanie, z którego zostają wyrzuceni. Nie wiedząc co ze sobą zrobić podczas jego nieobecności, młoda kobieta idzie na nocny seans doskonale znanego filmu, aby zająć sobie czas. Tam nawiązuje pozornie niewinną rozmowę ze starszym od siebie mężczyzną nie wiedząc jeszcze, że już niedługo zamieszka pod jego dachem…
Zwykle w swoich recenzjach głównie skupiam się na superlatywach związanych z fabułą, jednak tutaj muszę zrobić wyjątek, przechodząc od razu do postaci. Główna bohaterka naprawdę przypadła mi do gustu, a prawdę mówiąc nieczęsto ma to miejsce w czytanych przeze mnie książkach. Szczerze jej współczułam przez większość stron, często zastanawiając się, dlaczego jeszcze nie kopnęła swojego chłopaka w tyłek. Wiedziałam jednak, z czym się to wiązało – w końcu zostałaby bez dachu nad głową oraz zerowymi oszczędnościami. Pike był całkowitym przeciwieństwem swojego syna i chociaż widział jego błędy, pozwalał mu na ich popełnianie, skoro nie był już dzieckiem. Jednocześnie mimowolnie, momentami całkowicie nieświadomie, oferował Jordan wsparcie oraz pomoc z nurtującymi kwestiami. Dostrzegał jej potrzeby, ostrożnie podchodząc do spełniania ich, bo w końcu nadal był tylko ojcem chłopaka, z którym się umawiała.
„Birthday Girl” była książką, przy której bawiłam się naprawdę dobrze. Bohaterowie długo walczyli z tym, co pozornie było niepoprawne moralnie, ciągnąc niecierpliwego czytelnika za nos, jednak uczuć nie da się oszukać. Czegoś takiego – takiej powieści – nie czytałam naprawdę od dawna i to była bardzo przyjemna odskocznia, dająca jednocześnie powiew czytelniczej świeżości.
Gorąco ją polecam miłośnikom gorących, zakazanych romansów z motywem sporej różnicy wieku. Mam nadzieję, że spędzicie z nią czas tak dobrze, jak ja.
0 comments